Skocz do zawartości
Nerwica.com

[opowiadanie] Moje Koszmary


Chris0706

Rekomendowane odpowiedzi

Napisałem to jakieś półtora roku temu i nawet wygrałem jakiś tam konkurs literacki :P trochę o moich problemach z perspektywy czasu, kiedy jeszcze nie wiedziałem że to nerwica czy depresja. Teraz wydaje mi się to głupie i infantylne a masa tekstów jest zasłuchana z youtube'a ale pomyślałem że może warto się podzielić :smile:

 

Rozdział 1.

 

Z koszmaru wyrywa mnie nagły ból brzucha. Otwieram oczy i przez kilka minut tępo wpatruję się w biały sufit. Z dołu dobiega głos mamy: „śniadanie!”. Siadam, przecieram oczy i widzę powód mojego bólu a także tą, która uratowała mnie z rąk bliżej nieokreślonego potwora.

- Dzięki, Paskudo.

Paskuda tak naprawdę nazywa się Lily, ale to pierwsze imię wydaje się być bardziej adekwatne. Lily jest kotem. Ma już ze trzy lata, zielone oczy podobne do moich, czarne pręgi na rudym grzbiecie i biały brzuch. Nie nazywam jej Paskudą ze względu na urodę, tylko na zachowanie: nie po raz pierwszy obudziła mnie, skacząc na łóżko z szafy. Będę musiał ją przesunąć.

- Koty takie już są – myślę – to wysublimowani psychopaci. Są skłonne do miziania dopiero wtedy, kiedy ich brzuchy są na tyle pełne, że po prostu nie mogą się ruszyć i leżą ci na kolanach dopóki nie przetrawią choć połowy porcji Whiskasa.

Otwieram szafę i wyciągam pierwszą parę dżinsów, jaką znajdę. Nie zwracam uwagi na to, czy są brudne, bo to jest niemożliwe. Dżinsy się nie brudzą. NIGDY. Na górną część ciała założę koszulę, która wisi druga po lewej. Flanelowa w kratę. Właściwie jak większość innych moich ubrań. I tak nie ma co wybrzydzać. Na moją urodę i tak już nic nie pomoże. Nie mam kompleksów, tylko zdaję sobie sprawę, że nie jestem idealny. Może wydawać się dołujące, ale jak się głębiej zastanowić, to nikt nie jest idealny ani nawet wyjątkowy. Wmawiam sobie, że przypadki pokroju Leonarda da Vinci, Scarlet Johanson czy Emmy Watson to postaci kompletnie fikcyjne albo androidy zesłane na ziemię przez kosmitów po to, by zniszczyć nas wszystkich. Po co? Nie mam pojęcia. Ale taka teoria jest dla mnie bardziej krzepiąca, niż wizja świata, w którym jestem otoczony przez nadludzi, jako ostatni przedstawiciel mojego marnego gatunku.

Schodzę na śniadanie. Na talerzu czekają na mnie tosty opływające serem i polane ketchupem. Posiłek jem z mamą. Ojciec wyszedł do pracy godzinę temu. Nie mam pojęcia, jak to robi, że przez większą część roku jest w stanie wstać o piątej rano. Ja wstaję o siódmej i nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem wyspany. Być może jest to spowodowane niepotrzebnym stresem przed szkołą, a być może bezsennością i koszmarami, które mnie prześladują od pewnego czasu, gdy tylko spróbuję zamknąć oczy. Rodzice o tym wiedzą, choć nie opowiadam im wszystkich moich snów. Boję się, że mógłbym wylądować na oddziale zamkniętym. Od paru miesięcy śnią mi się tylko koszmary. Nie pamiętam wszystkich, ale zawsze budzę się zlany potem. Tak też było dzisiaj.

- Bry, smacznego- mówi mama. Ma długie rude włosy i brązowe oczy. Odkąd zwierzyłem się jej z moich problemów ze snem, co dzień pyta, co nawiedziło mój umysł minionej nocy. Od tego czasu jest mi nieporównanie lżej. Dobrze jest móc się komuś zwierzyć ze swoich problemów i mieć pewność, że nie zostanie się wyśmianym. – Jak minęła noc?

-Fatalnie- ironicznie się uśmiecham.-Nadal biegam po nieeuklidesowej autostradzie, po której gonią mnie zmutowane bobry na hulajnogach.-Sprawdzałem w senniku, ale autor chyba nie przewidział tak psychodelicznego obrotu spraw. To i tak nie jest mój najgorszy sen.-Myślałem, że to może przez egzaminy.- Niepotrzebnie się denerwowałem. I tak mam przeczucie, że nie zdam części z historii.-Ale, niestety, bobry na hulajnogach wciąż mają siłę mnie gonić.-Na tym kończy się nasza wymiana zdań. Kończę jeść i idę do łazienki. Biorę do ręki dezodorant. Napis na etykiecie głosi: „Ochrona przed stresem, ochrona przed potem, zaraz, do 48h bez potu.” Ilekroć czuję, że się pocę ze stresu już na drugiej lekcji, mam ochotę pozwać producentów Old Spice’a za kłamliwą i do tego kretyńską reklamę. Od siedzenia na koniu jeszcze nikt nie zaczął męsko pachnieć. Ale być może to tylko nauczyciele doprowadzają mnie do psychotycznej potliwości, siejąc despotyzm. Cóż, egzaminy się skończyły. Żywię cień nadziei, że dzisiaj nie podejdę do tablicy.

W szkole nie jestem zbyt popularną osobą. Trzymam się raczej na uboczu, gdzie nikt nigdy mi nie dokucza, a gdzie jest mi wygodniej siedzieć. Zbyt duża liczba osób wokół sprawia, że czuję się niekomfortowo. Wystarczy mi jedna osoba, z którą mogę usiąść na przerwie, zjeść lunch, porozmawiać, lub ewentualnie wspólnie pomilczeć, nie czując się niezręcznie. Bo i bezsensowne trajkotanie o niczym nie jest dla mnie pasjonującym zajęciem. Aczkolwiek nie gardzę popularnymi i gadatliwymi typami. Domyślam się, że wszystko leży w genach, a mi trafił się po prostu taki zestaw. Cóż, jak to mówią, chromosomów się nie wybiera.

Jedyną osobą w szkole, która wie o moich koszmarach jest Dan. To z nim trzymam się na przerwach, siedzę w ławce i wspólnie milczę. Wydawało mi się, że mogę mu powiedzieć o problemach i nie zawiodłem się. Byłem nawet zaskoczony, w jaki sposób obrócił to w żart, jednocześnie nie wyśmiewając mnie. On właśnie potrafi rozbawiać ludzi, kiedy ja jestem raczej typem ponuraka. Często mawia: „po co brać wszystko na poważnie, skoro i tak na końcu wszyscy umrzemy?”.

Rozmawiamy na pierwszej przerwie. Podobnie jak mama, Dan codziennie pyta o sny. Tyle, że on robi to raczej w innym celu. Dzięki moim marom mamy wspólny temat do rozmów i śmiechu. Dan każdy mój sen potrafi zinterpretować w taki sposób, że czasem nawet przestaję bać się zasnąć.

-Jak sny?- pyta na powitanie.

-Jak zawsze. Psychoza- uśmiecham się, bo wiem, że bobry na hulajnogach to temat, na który Dan będzie mógł napisać książkę pokroju „Forresta Gumpa”. Dokładnie opisuję mu sen, zaczynając od nieeuklidesowej autostrady, kończąc na kocich ogonach bobrów, które strzelały piorunami.

-Sodoma, Gomora i Korea Północna- komentuje krótko.

Parskam śmiechem. Nie jest tak trudno mnie rozśmieszyć. Śmieszą mnie rozmaite interpretacje tych głupich snów i przestaję się bać. Przynajmniej do wieczora. Czasem zastanawiam się, jak to możliwe, że Dan chce się ze mną zadawać. Przecież w gruncie rzeczy potrafi rozbawić każdego, a jednak jest outsiderem, jak ja. Kiedy pytam go, czy moje sny nie świadczą według niego o złym stanie mojej psychiki, robi tylko pozornie groźną minę i mówi powoli: „każdy… jest trochę… psychopatą.”

Oprócz śmiania się z moich snów, próbujemy znaleźć ich przyczynę i rozwiązanie. Mimo, że niektóre są tak absurdalnie śmieszne, inne mogłyby posłużyć jako inspiracje do filmów George’a Romero, a ja sam po przebudzeniu czuję, że mógłbym pójść na casting do kolejnej części „Piły”. Póki, co nasze starania nie przynosiły rezultatów. Ale wciąż mam nadzieję, że poradzę sobie bez późniejszej konieczności resocjalizacji. Chyba Dan właśnie pomyślał o tym samym, bo po chwili znów się odezwał:

-Słuchaj, Martin, chyba wiem, co mogłoby wyleczyć twoje elektryzujące bobry ze wścieklizny. Słyszałeś kiedyś o snach świadomych?

 

Rozdział 2.

 

Po lekcjach chwytam telefon w dłoń i piszę krótkiego SMS-a do mamy:

„Idę do Dana, wrócę późno.”

-Żebyś się nie łudziła, że chodzę z jakąś dziewczyną po parku- dopowiadam.

Od szkoły do domu Dana dzieli nas zaledwie kilka ulic. Jest doskonała pogoda na spacer: słońce świeci tak jasno, jakby chciało nam powypalać oczy. Po drodze Dan wyjaśnia mi, to co sam zrozumiał na temat świadomych snów.

-Mało komu się to udaje za pierwszym razem, ale jak nabierzesz wprawy, będziesz mógł kontrolować każdy sen i robić wszystko, na co będziesz miał ochotę. Nawet latać – dodaje rozmarzonym głosem.

Latanie. Odwieczne marzenie każdego człowieka. Zupełnie nieosiągalne, jeśli mówimy o prawdziwym locie: na skrzydłach, o własnych siłach, czując wiatr we włosach. Podróż samolotem to tylko nędzna namiastka tego, czego można doznać we śnie. W wielu koszmarach przeżywałem już podobne rzeczy, z tą różnicą, że nie unosiłem się w powietrzu, ale spadałem. Czy to spychany z drapacza chmur przez Godzillę, czy wyskakując z samolotu, który zaraz miał uderzyć w WTC. To nie było przyjemne uczucie. Zawsze czułem to samo: ściskający ból w dołku, którego nie dało się uśmierzyć, a ponadto trudności w oddychaniu związane ze zbyt szybkim spadaniem, a na koniec budziłem się zlany potem, jak każdej nocy.

Dochodzimy do domu Dana. Zdejmuję buty, nieśmiało witam się z jego mamą.

-Dźdobry.

I idziemy na górę. Pokój Dana jest pomalowany na zielono. Po prawej stronie stoi biurko, naprzeciwko biurka kanapa, gdzieś w kącie stoi szafa.

Plan jest prosty. Próbujemy wejść w trans, zasypiając ze słuchawkami na uszach. Ja na kanapie, Dan na fotelu przy biurku. Jeśli coś się nam przyśni, zapisujemy to w osobnym zeszycie. Oczywiście, od razu staram się o sen świadomy.

Jeśli dobrze rozumiem, sen składa się z czterech faz: pierwsze 5-10 minut to hipnagogi, później przez około 20 minut trwa płytki sen, następnie wchodzi się w stan głębokiego snu, i w końcu R.E.M, gdzie trwa właściwy sen.

Później cykl się powtarza. Jednej nocy dochodzi do czterech lub pięciu snów, a pamiętamy tylko te, w trakcie których się obudzimy. To znaczy, jeśli obudzę się w trakcie fazy R.E.M, będę miał już jeden wpis w dzienniku snów.

Siadam i podłączam słuchawki do telefonu. Dan robi to samo. Słuchamy tej samej muzyki, więc słuchawki są podpięte do jednego telefonu. Zgodnie uznaliśmy, że spróbujemy zasnąć, słuchając Radiohead. Zaczynamy od „How to Disappear Completely”. O tym, co będzie dalej, zadecyduje play lista.

Opieram się na kanapie i próbuję rozluźnić mięśnie. Zamykam oczy. Sen przychodzi łatwo, muzyka, zwłaszcza tak wolna, działa na mnie kojąco. Poza tym jestem zmęczony po wuefie.

Wu ef, dostałem dzisiaj piłką w twarz. Wu ef, moja obolała twarz, lot, Godzilla, WTC. Przestaję myśleć i słyszę już tylko słowa piosenki:

 

That there

That's not me

I go

Where I please

I walk through walls

I float down the Liffey

I'm not here

This isn't happening

I'm not here

I'm not here

 

- To bardzo smutna piosenka- myślę. Do oczu napływają mi łzy.

 

Stoję na środku autostrady. Nie ma żadnego pobocza, obok drogi zionie pustka. Jest noc. Przed sobą widzę tablicę z napisem: „Zjednoczone Stany Lękowe”. Idę przed siebie i zaraz po przekroczeniu granicy zalewa mnie wielka słona fala. Nadchodzi niespodziewanie z przodu i zalewa mnie całego. Nawet nie próbuję się cofnąć.

To tylko sen. Nie utopię się. Woda zaraz opadnie.

Ale nie opada. Co dziwniejsze, stoję pod wodą kompletnie zanurzony od trzech minut i mogę oddychać a nawet poruszać się w normalnym tempie. Idę więc dalej po prostej drodze, co pewien czas mijając się z samochodami. Po przejściu około kilometra widzę kolejną tablicę, głoszącą: Witamy w Podświadomości.

Więc jestem we własnej podświadomości- uświadamiam sobie.

Nagle cała droga za mną i przede mną zaczyna drżeć. Pojawiają się coraz większe pęknięcia, z których wyrastają budowle. Gdzieś za mną wyrósł wieżowiec. W miejscu, gdzie przed chwilą nie było nic, pojawia się chodnik, a resztki autostrady układają się w kolejny budynek. Powstaje przede mną od samych fundamentów. Drewniana podłoga, wylatująca wybitymi oknami z pobliskich domów układa się w parkiet przede mną. Za panelami lecą meble, drzwi i w końcu ramy okien. Z przejeżdżających samochodów niewidzialna siła wyrywa okna i formuje je w pasujące do domowych. W końcu ktoś otwiera drzwi i wpuszcza słoną falę. Nie wiem, co robić, więc wchodzę. W domu oświetlony jest tylko stół, przy którym siedzi mały chłopczyk. Bezczynnie wpatruje się we mnie. Ma krótkie ciemne włosy i zielone oczy, jak ja. Mógłby być moim młodszym bratem. Wydaje mi się, że kiedyś już go widziałem. Podchodzę i siadam naprzeciwko niego. Po kilku minutach niezręcznej ciszy mały zabiera głos.

-Wreszcie jesteś. Nie mogłem się doczekać, Martin- mówi bardzo spokojnie- chodź, pokażę ci Podświadomość- odsuwa się od stołu i zeskakuje z krzesła po czym kieruje się do drzwi. Znowu nie wiedząc, co robić, idę w jego ślady. Idziemy chodnikiem, cały czas w jednym kierunku.

-Skąd się tutaj wziąłeś, mały? - pytam.

-Jestem tu od zawsze, Martin. Jestem z tobą od pierwszego dnia twojego życia i wiem o tobie wszystko.-uśmiecha się.- To miasto jest twoim wyobrażeniem o własnym umyśle, a ja jestem jego częścią.

-Dlaczego jesteśmy pod wodą?

-To odzwierciedlenie twojego stanu emocjonalnego.-jak na swój wiek, mówi zaskakująco mądrym językiem – w tej chwili, na jawie jesteś smutny, prawda?

Kiwam głową.

-Akurat słuchałem smutnej muzyki…

-Nie chodzi tylko o muzykę. Podświadomość jest zalana od miesięcy. To przez twoje koszmary. Nie płakałbyś przy smutnej piosence bez mocniejszego powodu. Wiem, jakie masz sny i przechodzę przez nie razem z tobą. Wiem też, że odwiedziłeś podświadomość, żeby znowu śnić normalnie.

-Myślisz, że to dobry pomysł? Że znajdę tutaj sposób?

-Myślę, że nie mogłeś lepiej trafić. Podświadomość chce, by powódź odeszła. Jako, że jestem jej częścią, mam obowiązek ci pomóc.

Nagle do moich uszu dobiegają ostatnie słowa piosenki, której słuchałem, zanim zasnąłem. Rozumiem. Sen się kończy. Patrzę na chłopca, żeby się upewnić, a on daje mi do zrozumienia, że się nie mylę. Wszystko zaczyna się trząść i pękać. Za chwilę się obudzę.

-Zobaczymy się w następnym śnie, Martin- mówi mały i znika w chmurze pyłu powstałej po zawaleniu się jednego z budynków.

Zostaję sam, patrzę w górę i widzę spadający na mnie wielki meteor. Budzę się, kiedy dotyka mojej głowy.

 

Rozdział 3.

Ze snu wyrywa mnie cios poduszką w twarz. Dan to psychopata.

-Wstawaj, Martin. Psychopaci nie płaczą.

-Rzeczywiście, nigdy nie widziałem, żebyś płakał- odgryzam się.

Patrzę w okno. Pogoda zmieniła się nie do poznania. Teraz w okna bębni deszcz.

-Jakieś sny? - pytam.

-Powtórka z egzaminu z historii. To chyba znak, że nie zdam. Znowu napisałem te same głupoty, wiesz: powstanie styczniowe, bo śnieg i tym podobne.

-Od kiedy to z ciebie taki pesymista? Może nie było aż tak źle, jak u mnie.

-Już ci kiedyś mówiłem: nie jestem skrajnym pesymistą, tylko bardzo ostrożnym optymistą. Zdaję sobie sprawę, że szczęście może na mnie czekać za rogiem, ale wiem też, że może trzymać tam kij baseballowy i bynajmniej nie chce ze mną grać w baseball. Cóż, na tym po prostu strzelałem. Głupi ma zawsze szczęście. Nie trafiłem. To chyba znaczy, że nie jestem głupi.

-Trzymajmy się tej filozofii- mówię i obaj zanosimy się śmiechem.

-A jak twoje sny?

-Zmutowane bobry chyba zapadły w sen zimowy- opowiadam Danowi sen, w którym trafiłem do podświadomości i o tym jak rozmawiałem z małym chłopcem, którego musiałem już gdzieś widzieć.

-To już chyba poprawa, co nie?

Faktycznie. To pierwszy sen od miesięcy, który nie był koszmarem. No może z wyjątkiem zakończenia. Mało kto marzy o byciu przygniecionym przez wielki meteor. Ale taka śmierć jest do przeżycia, biorąc pod uwagę, to, jak kiedy indziej ginąłem rozszarpywany przez stado wilków, albo siekany absurdalnych rozmiarów mieczem przez wuefistę. Zauważyłem, że w moich koszmarach zawsze pojawiają się nauczyciele, zmutowane zwierzęta lub ewentualnie oba te typy. Nie mam pojęcia, co może łączyć chemika z gigantycznym niedźwiedziem, no ale w końcu to podświadomość. Rządzi się swoimi prawami.

Przyznaję Danowi rację.

-Która godzina?

-Dochodzi szesnasta. To znaczy, że spaliśmy około godziny. Trzeba zapisać sny w dziennikach.

„Dziennikiem” Dana okazuje się być kartka wyrwana z zeszytu do fizyki, moim, z zeszytu do angielskiego. Zgodnie uznaliśmy, że wystarczy ich nie zgubić, więc nie zakładaliśmy nowych. Rok szkolny powoli się kończy, a notatki nie zajęły nawet połowy przeznaczonego miejsca.

Z najdrobniejszymi szczegółami opisuję swój sen, przez co zajmuje on prawie dwie strony. Dan napisał tylko: „Zdasz egzamin, jeśli masz inteligencję przeciętnego zdrowego ziemniaka”.

-Powieszę to sobie na ścianie- oznajmia. – Muszę pamiętać, że nie strzelałem na pracy z ilustracjami i tekstem. Jestem powyżej poziomu ziemniaka.

 

W domu pierwszy wita mnie kot. Gdy tylko otwieram drzwi, ucieka na klatkę schodową.

-I tam zostań.

Zamykam drzwi, a Lily w ostatniej chwili wraca do mieszkania.

-I jak tam, przystojniaku? – rozlega się głos mamy. Chyba ma problemy ze wzrokiem. - Z kim byłeś w parku?

- Z Danem– mamie na moment odebrało mowę. – Byłem u niego po lekcjach.

- I… I co robiliście?

Do głowy wpada mi ciekawa myśl.

-Spaliśmy.

-Ale jak to…? –pyta.- Razem? - dodaje ze zgrozą.

-W jednym pokoju. – odpowiadam – Jeśli wolisz, możesz mu mówić Danielle.- Na widok miny mamy nie wytrzymuję i parskam śmiechem.

- No wiesz. Wróciłeś taki uśmiechnięty… myślałam, że naprawdę coś…

- Za dużo myślisz. Znowu próbowaliśmy coś zaradzić na moje sny. No i tym razem jest mały postęp.

- Świetnie – szczerze się cieszy, że powoli zaczynam wracać do normalności. – A mały oznacza…?

I opowiadam mamie mój sen, w którym spotkałem małego chłopca, który kogoś mi przypominał.

-… tak więc ten sen był pierwszym nie-koszmarem od miesięcy.

- To świetnie. Może w końcu będziesz się mógł wyspać i normalnie funkcjonować. Może to koniec tych koszmarów? – naprawdę zależy jej, bym normalnie sypiał. Zaczynam się zastanawiać, czy w nocy nie wydaję z siebie dźwięków, które nie dają innym domownikom spać. W końcu zdarza mi się uczestniczyć w scenach kolacji rodzin wampirów w charakterze głównego dania.

Idę do swojego pokoju. Patrzę na zegarek. Pół do siódmej. Dziwne. Spacer z domu Dana do mojego zazwyczaj zabierał mi najwyżej pół godziny. Gdzie dwie godziny z mojego życia? Siadam przy biurku i z braku ciekawszego zajęcia zabieram się do odrabiania lekcji. Czytam treść zadania: „Oblicz”. Tak lakoniczne polecenia nie są zbyt motywujące, ale co zrobić? Obliczam sinus kąta alfa w czterech różnych przykładach, później wyliczam cosinus i tangens. Mijają trzy godziny, po których siedzę nad historią. „Wyobraź sobie, że jest rok 1914…”. Jeszcze gorsze od lakonicznych poleceń są te, które zajmują pięć linijek i nic z nich nie wynika. Wiem tylko, że mam sobie coś wyobrazić. Jest rok 1914. Cóż, nie było mnie wtedy na świecie. Zapewne to są te lepsze czasy, za których to nie było „Internetów” ani „tefałenu”. Poddaję się. Odrobię historię jutro. Padam na łóżko.

-No kto normalny odrabia lekcje w piątek? - myślę. Zasypiam niemalże od razu.

 

- Łamiąca wiadomość z centrum ZSL! Poziom wód stopniowo opada!

Siedzę przy stole z małym i nasłuchuję radia, które stoi między nami.

- To znaczy, że to już koniec koszmarów?

- Jeszcze nie, ale wkrótce może to nastąpić.

Nawet nie próbuję ukryć ulgi. Uśmiecham się szeroko. Być może już nigdy nikt mnie nie pokroi!

- Nie ciesz się tak, Martin. Boję się, że najgorsze dopiero przed tobą. Wkrótce będziesz musiał stanąć z twoim lękiem twarzą w twarz i go przełamać.

Od razu rzednie mi mina. Jeśli bliskie spotkanie trzeciego stopnia z piłą mechaniczną nie było najgorszym, co mnie spotkało we śnie, to czego mam się spodziewać?

-Ale pamiętaj. To twój sen i twoja podświadomość. Musisz wciąż mieć świadomość, że świat w twojej głowie nie jest tym, który ją otacza. Tutaj spotkasz się z największym lękiem, jakiego boisz się doświadczyć. Możliwe, że będzie zupełnie nieracjonalny. W końcu to Podświadomość.

- Jak mam z nim walczyć?

- Nie wiem. Przepraszam, Martin, ale na to pytanie nie potrafię ci odpowiedzieć. Jestem tylko częścią twojej podświadomości. Nie mam pojęcia, jak walczyć z nocnymi marami – mały zaczyna płakać. – Przepraszam, Martin. Zawiodłem cię.

Wstaję i próbuję go pocieszyć, ale tylko odtrąca moją dłoń.

- Hej, nie szkodzi. Wcale mnie nie zawiodłeś. Właściwie jakbyś mógł? Przecież jesteś tutaj, – dotykam swojej skroni – prawda?

- T-tak. Prawda. M-martin. Mam prośbę- szybko przestaje łkać i zmienia ton na bardziej rzeczowy. - czy, będę mógł ci towarzyszyć w tym ostatnim śnie, kiedy już będziesz wiedział na sto procent, że chcesz przezwyciężyć swój strach?

- Oczywiście. Jeśli tylko sam się nie boisz. – myślę, że w najgorszym koszmarze, jaki może mi się przyśnić, przyda się ktoś, kto doda mi otuchy. Nawet taki malec.

- Jako część twojej podświadomości, nie mogę się bać. – odpowiada. – I, jak już mówiłem, mam obowiązek ci pomóc – dodaje, uśmiechając się.

Imponuje mi. Jest taki mały i tak odważny. Chce iść ze mną na spotkanie z tym, czego boję się najbardziej, a znamy się od kilku godzin. Chociaż mówi, że jest ze mną od moich narodzin.

-Jesteś bardzo dzielny, mały.

Wzajemnie dodajemy sobie otuchy, bo wiemy, że koniec jest blisko.

Niespodziewanie całe pomieszczenie zmienia położenie, a grawitacja przytłacza nas do ściany. Gdzieś obok roztrzaskuje się stół, a radio wylatuje przez otwarte okno. Patrzę przed siebie i widzę jak komplet noży leci prosto w moim kierunku, ostrzami skierowanymi w mój brzuch. Niczym pazury kota.

- Ty Paskudo. – zamykam oczy i czuję, jak żywe pięć kilo kota ląduje gdzieś na moim brzuchu, wbijając pazury.

 

Rozdział 4.

 

-Możesz być pewna, że twoja śmierć będzie długa i bolesna. Skończysz jako pasztet, który podam twoim młodym, kiedy się okocisz.- wynoszę kota z pokoju, trzymając go za kark. – A niech to – przypominam coś sobie- jesteś po sterylizacji. No, masz szczęście. Ale spokojnie, wymyślę ci inną torturę. Nie masz pojęcia, co mi się śniło przez ostatnie miesiące – i uświadamiam sobie, że gdyby nie ten kot, który właśnie na mnie prycha i syczy, moje sny byłyby jeszcze bardziej nieprzyjemne. Tak bardzo, jak to tylko możliwe. O ile jest to możliwe… I biorę tę Paskudę na ręce i przepraszam, że obiecałem jej śmierć w męczarniach. Huśtawka nastrojów. Zupełnie jak u kobiet w ciąży. Ze mną poważnie dzieje się coś niedobrego.

Dzisiaj sobota. Jest weekend. Mam cały dzień na rozmyślanie o tym, jaki był ostatni sen i ile czasu zostało mi do spotkania z moim najgorszym koszmarem. Chcę mieć to za sobą. Jak cudownie byłoby znów móc normalnie żyć i funkcjonować. To uczucie musi być podobne do tego, kiedy po długim czasie wyjdzie się ze szpitala i ma się możliwość rozmowy z bliskimi. Dowiedzieć się, co u nich słychać, na nowo przywitać świat i przez kilka dni cieszyć się, że po prostu się jest. Z drugiej strony boję się tego koszmaru. Już wcześniejsze były nie do zniesienia, a teraz nie mam pojęcia, czego mógłbym się spodziewać. Czego boję się najbardziej? Po tylu koszmarach nie ma już chyba fizycznej formy cierpienia, której bym nie zniósł. Przynajmniej nie we śnie. Pozostaje forma psychiczna. Gdybym miał sobie wyobrazić piekło, pierwsze, co przychodzi mi do głowy to sceny żywcem wyjęte z „Piły”. Ale po chwili dochodzę do wniosku, że to byłoby zbyt proste. Piekło, jako forma wiecznego potępienia, jest czymś, co kłuje najmocniej nie w otwarte wnętrzności, a raczej szczypie w oczy i wyciska łzy. Sprawia, że ci, którzy się w nim znajdują woleliby przestać istnieć, niż żyć z wieczną świadomością, jak bardzo skrzywdzili bliźnich. Fizyczne tortury z horroru byłyby dla tych ludzi aktem łaski, pewnym rodzajem pokuty, czy odpustu. Piekło nie jest czerwone od krwi. Jest bezdennie przeźroczyste i zalane słonymi łzami. Ból psychiczny jest gorszy od fizycznego, bo zawsze wiąże się z drugim człowiekiem. Zamartwiamy się, bo nie mamy pewności, czy powiedzieliśmy coś nie tak, czy krzywo spojrzeliśmy na kogoś, lub czy ten ktoś nas lubi. Nie wiem, co powiedzieć, więc milczę. Milczę, bo nie potrafię komuś zaimponować słowami, ciętą ripostą czy błyskotliwym myśleniem. Nie potrafię komuś zaimponować, więc boję się, że ta osoba mnie nie lubi. Skoro nic do mnie nie mówi, to znaczy, że nie chce ze mną rozmawiać, nie życzy sobie mojej obecności w pobliżu i chce, żebym wyszedł. Najlepiej przez okno.

Patrzę na zegarek. Jest pół do piątej. Jak na mnie, to stanowczo za wcześnie. Kładę się z powrotem. Po takich rozmyślaniach sen nie przyjdzie łatwo. Zakładam słuchawki i włączam „How to Disappear Completely”. Łzy, które przed chwilą napłynęły mi do oczu, teraz rozlewają się po całej twarzy.

 

Kapią na łóżko i spadają na podłogę. Tworzą małe jezioro i zalewają cały pokój. Otwierają drzwi i zapełniają całe mieszkanie.

Wstaję. Jest ciemno, ale to mi nie przeszkadza. Idę na dół, i kieruję się do źródła światła tam, gdzie zawsze była jadalnia. Siadam naprzeciwko małego.

- Już czas. Dzisiaj chcę się zmierzyć z moim największym lękiem.

Mały nic nie mówi. Ma spuszczoną głowę.

- Chciałeś mi towarzyszyć - mówię po chwili ciszy.

Nadal milczy. Coś jest nie tak. Po kolejnej chwili niezręcznego milczenia wstaje i odchodzi w nieznanym kierunku. Nie widzę, gdzie poszedł, bo jedynym źródłem światła jest lampa rozpraszająca ciemność jedynie nad stołem. Nadal siedzę na krześle i patrzę w punkt, gdzie ostatnio widziałem stopę małego.

Nagle w całym domu zapala się światło. Podnoszę wzrok i spadam z krzesła, które momentalnie zmienia się w stos drzazg. Podobnie dzieje się z całym stołem. Leżę obolały na ziemi, a wokół mnie stoją wszyscy ludzie, których widuję na co dzień na jawie. Wpatrują się we mnie z obojętnymi minami. Nie wyglądają tak, jak zawsze. Każdy z nich ma błękitne oczy. Wszyscy są szczuplejsi i mają idealne rysy twarzy. Stoją wyprostowani i doskonali. A ja leżę na ziemi zgięty z bólu. Oto spełnia się mój koszmar. Zewsząd otaczają mnie idealni ludzie, którzy zdają się nie zdawać sobie sprawy z mojego istnienia, a ja jestem ostatnim przedstawicielem swojego marnego gatunku. Wstaję i się prostuję. W tym samym momencie wszyscy odwracają wzrok i kierują się do drzwi. Patrzę bezczynnie, jak wszyscy wychodzą na ulice Podświadomości. Zostawiają otwarte drzwi i słyszę, jak jeszcze na tarasie zaczynają wymieniać uprzejmości. Zupełnie jakby dopiero co się zobaczyli. Wszyscy mają głosy, które nadawałyby się do opery. W ich uśmiechach, które oddzielają od siebie kolejne potoki komplementów i flirtu, widzę idealnie proste, białe zęby. Chcę podbiec do drzwi i je zatrzasnąć, ale nie potrafię się ruszyć. Jestem sparaliżowany. Niewidzialna siła utrzymuje moje oczy na tych ideałach. Mogę jedynie siedzieć tutaj i płakać. Odchodzą i czuję, jak niewidzialne ręce mnie puszczają. Stół się odbudowuje. Opieram na nim ręce i próbuję się uspokoić. Łzy nie chcą przestać lecieć. Nagle ściana obok mnie staje w płomieniach. To jeszcze nie koniec. Ogień trawi cały dom. Rozumiem. Podświadomość daje mi do zrozumienia, że muszę uciekać, inaczej się obudzę i będę musiał żyć na jawie z kolejnym koszmarem. Noże w kuchni zaczynają niebezpiecznie drgać.

-Lily - myślę. – Podczas snu pewnie mnie obserwuje, a kiedy zaczynam się ruszać, skacze na mnie.

Ruszam się przez sen w momentach, kiedy jest zagrożone moje życie. Na przykład teraz, kiedy płonie wszystko wokół mnie. Wybiegam na zewnątrz.

Rozglądam się i widzę tylko, jak za rogiem znika Dan. Podbiegam i kiedy się z nim zrównuję, zaczynam czuć jak brzuch przebija mi miliard igieł. Dan się zatrzymuje. Odwraca się i patrzy na mnie z wyrzutem, kiedy wrzeszczę z bólu. Nie otwiera ust. Słyszę w środku jak jego zmieniony głos wbija mi się w czaszkę jako miliard pierwsza igła.

- Jesteś beznadziejny. Po co za mną łazisz na każdej przerwie?

Ból nagle ustępuje.

- Mam cię dość, Martin. Znajdź sobie innych przyjaciół. Nie chce mi się już słuchać o twoich poronionych koszmarach. Lecz się.

To boli bardziej, niż którakolwiek igła. Wszelkie słowa, jakie chciałbym w tej chwili powiedzieć tkwią w moim gardle i nie mogą się wydostać. Nie wiem, czy krzyczeć, czy przepraszać. Znów jestem sparaliżowany. Dan nigdy nie mówił, że nie chce się ze mną zadawać. Zawsze się śmiał z moich koszmarów. Ostatnio nawet byłem u niego w domu.

Odwraca się, a ja odzyskuję czucie w kończynach.

Dan nigdy by czegoś takiego nie powiedział. Powoli zaczyna to do mnie docierać. Dodaję dwa do dwóch, kiedy znika za kolejnym rogiem. Muszę wreszcie nauczyć się oddzielać świat realny od snów.

-Dan! – znów go doganiam. Odwraca się i spojrzeniem zadaje mi ból. Tym razem boli mniej, bo wiedziałem, czego się spodziewać. Opieram się o ścianę, ale nie padam na ziemię. To proste i zarazem absurdalne. – D-dan, zjedz snickersa.

Dan staje w płomieniach.

-Co?

-Słyszałeś. Kiedy jesteś głodny, to zaczynasz strasznie gwiazdorzyć… i przy okazji robisz ludziom krzywdę.

Na jego twarzy pojawia się zrozumienie i pewna doza rozbawienia. Oczy wracają do wcześniejszego, brązowego koloru. Sam Dan nieco się skurczył i przytył. Płonie, ale chyba nie jest tego świadom. Ból zaczyna mi przechodzić. Uśmiecham się i w tej samej chwili pobliska wieża wali się Danowi na głowę. Uciekam w kierunku, który wskazuje mi podświadomość: tam gdzie nic się nie wali. Dobiegam do skrzyżowania otoczonego budynkami ze szkła. Na środku stoją wszyscy nauczyciele, moi rodzice i Mały. Jego oczy też wróciły do normy. Są zielone, tak jak moje. Stoi pośrodku. Z lewej strony stoi mama z tatą, a z prawej gęsiego nauczyciele. Po kolei podchodzą do rodziców i rozmawiają o mnie. Podchodzę, żeby usłyszeć dokładniej. Wuefista mówi bez ogródek: „Bardzo mi przykro, ale państwa syn to kompletna kaleka. Nie potrafi przepłynąć kraulem basenu bez zatrzymywania się. Nie wychodzą mu skoki do wody. Poza tym nie da się z nim rozmawiać. Jest zamknięty w sobie…”

Mały ma łzy w oczach. Podobnie jak ja. Tyle, że u mnie to nie nowość. Wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia. Nikt nie zwraca uwagi, kiedy puszcza rękę mojej mamy i biegnie w moim kierunku. Kiedy wiesza mi się na ramionach, zdaję sobie sprawę, gdzie go widziałem: w lustrze. Jakieś dziesięć lat temu. Mały to Martin. To ja sam.

- Przepraszam, Martin. – mówi mały ja. – Podświadomość zmieniła mnie w to samo, co innych. – I w tym samym momencie zaczyna się palić. Ogień nie robi mi krzywdy, obejmuję małego siebie mocno i mówię:

- Już w porządku, Martin. Już rozumiem. To tylko moje obawy, a zarazem najgorszy koszmar.

Odkąd tylko pamiętam, bałem się, że ludzie nie będą mnie akceptować, albo, że będę odtrącony.

- Jesteś bardzo dzielny, nie pamiętam, żebym taki był – uśmiechamy się przez łzy. Ogień zaczyna przechodzić na mnie. Mały Martin zniknął.

Prostuję się i widzę, coś, czego nie rozumiem. Przed chwilą stało tutaj kilkanaście osób. Teraz jest tylko jedna.

Ma na przemian długie i krótkie włosy, ciemne, blond i rude. Oczy nadal są idealnie błękitne, ale to jedyne, co pozostało z tej grupy ideałów. Stojące przede mną stworzenie jest połączeniem moich rodziców z nauczycielami. Taka fuzja ujmuje urody.

- Tym lepiej – myślę. – Pójdzie szybciej.

Jednak kiedy stworzenie zaczyna się ruszać, resztki odwagi wyparowują ze mnie. Z kieszeni spodni wyjmuje nóż. Ewidentnie nie chce rozmawiać. Idzie w moim kierunku. A ja stoję sparaliżowany w płomieniach. Nie mogę się ruszyć, ale najwidoczniej o to chodzi podświadomości.

- To tylko mój strach. -Zamykam oczy. -Przybrał taką postać, żeby jeszcze bardziej mnie przestraszyć. Tylko jedna osoba z tej fuzji powoduje moje koszmary. – Otwieram oczy i widzę, jak rusza ręką, żeby mnie przebić. Znów je zamykam. Obejmuję potwora i przyciągam go, żeby się obudzić. To koniec koszmaru.

- Jesteś tylko moim urojeniem. Tak naprawdę wcale nie twierdzisz, że jestem głupią kaleką.

Nóż upada z głuchym brzęknięciem na ziemię. Otwieram oczy. Stworzenie, które obejmuję, płonie. Wszystko wokół się rozpada. Budynki ze szkła wybuchają. Poziom wody stopniowo opada. Wszędzie wokół latają odłamki, w których odbija się światło i razi mnie prosto w oczy.

Budzę się na kanapie u Dana. Cały czas jest piątek. Dan siedzi na krześle i spisuje swój sen.

 

W domu opowiadam mamie o swoim śnie. Zakończenie chyba było szczęśliwe. Nie przygniótł mnie żaden głaz, obudziło mnie słońce.

- To świetnie. Może w końcu będziesz się mógł wyspać i normalnie funkcjonować. Może to koniec tych koszmarów?

- Tak – kiwam głową. – Ten koszmar był chyba ostatnim.

Wieczorem leżę w łóżku i liczę owieczki. Obym miał rację. Zakładam słuchawki. Tym razem zasnę z The Pixies.

- Albo pierwszym. – Zamykam oczy z nadzieją, że mój pierwszy krok po tamtej stronie będzie początkiem dobrego snu.

 

With your feet on the air and your head on the ground

Try this trick and spin it, yeah

Your head will collapse

But there’s nothing in it

And you’ll ask yourself

 

Where is my mind?

Where is my mind?

Where is my mind?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×