Skocz do zawartości
Nerwica.com

neurotyzm, dda i inne przypadłości


Rekomendowane odpowiedzi

Witam

Jako, że po raz kolejny znalazłam się w dołku psychicznym (po raz kolejny po miłosnym zawodzie, co przeniosło się na całe życie), postanowiłam opowiedzieć o tej straszliwej mieszance, która mnie dręczy od 3 dziesięcioleci. Otóż ojciec jest alkoholikiem, ale w miarę się ogarnął, jeśli można tak rzec. Mama, hmmm, znerwicowana istota, której trafiła się chorobliwie nieśmiała, zamknięta w sobie, córka - ja. Nie była z niej nigdy dumna. Mówiła o niej "córeczka tatusia" - alkoholika, więc to chyba najgorsza obelga, skoro ten człowiek zniszczył nam życie. Zawsze mnie krytykowała, publicznie, niepublicznie, a ja po cichutku żyłam, starając się byc niewidzialna i zaradna, ale też zazdrościłam kuzynostwu, że są fajni, spontaniczni, a ja byłam wolniejsza, mniej wygadana. Za to młodszy brat po prostu dostawał to, na co ja sama cichutko ciułałam. Jak mnie chrzestny zabrał na odpuście na kramy, to wybrałam najbrzydsze, najtańsze okulary - miałam chyba z 10 lat, a już czułam, że nie zasługuję. Od 18 roku życia mam dobre kontakty z mamą, dziś uświadomiłam sobie, że dobre, bo schowałam głęboko urazy i staram się jak zwykle być dla niej oparciem. A teraz parę słów o teraźniejszości. Pragnienie miłości jakie we mnie siedzi obezwładnia mnie. Ciągłe depresje z tego powodu, zakochiwanie się w każdym, kto był dla mnie miły, ale nikt nie chciał ze mną być na zawsze. Aż odkryłam sympatię.pl. I się porobiło. Bo tam niby mogłam mieć tą miłość o której marzyłam. Szybkie znajomości, seks i cierpienie. Nieodpowiednie związki. Teraz zostawił mnie chłopak po 3 miesiącach. Załamałam się. I nagle spojrzałam i powiedziałam sobie prawdę, że to nie tak, że sobie już wszystko poukładałam, bo od 2 lat nie mam depresji, znalazłam lepszą pracę, mam o sobie dobre zdanie. Powiedziałam sobie tę brutalną prawdę, że sądzę, iż moje życie jest warte tyle, ile uczucie, ile bezpieczeństwo, które dostanę, oparcie, niech to będzie nawet ochłap. Płacze po tym związku, ale w nim też nie byłam szczęśliwa. Ciągle się bałam, że już coś nie gra, bo inaczej napisał, bo to, bo tamto. Nie ogrywałam przed nim żadnych scen, dusiłam lęki w sobie. Zapewnił, że pamięta o mnie - uspokajałam się na moment. Chciałam żeby to było już to, żeby został, żeby był przy mnie, żeby mnie przytulił i nadał mojemu życiu sens. Trafił się i chciałam. Brałam go. Nawet się nie zastanowiłam czy mi się podoba. Dawał mi jakieś ciepło (pół roku wcześniej musiałam z policją skończyć związek z agresywnym chłopakiem, odrzuconym w dzieciństwie z tragicznymi konsekwencjami), dawał "lubię cię", nagle tylko z nim cokolwiek miało sens. Z nim chciałam robić wszystko, ale w konsekwencji często lądowaliśmy przed tv. Mogłam go przedstawić na weselu i nie byłam już niedorobioną córką swoich rodziców, starą panną z kotem. Zastanawiałam się ostatnio jak to się skończy. Ot tak po prostu nagle tak pomyślałam. i... Zostawił mnie, bo jak powiedział, kiedyś już się zakochał i myśłał, że to na zawsze (zostawiła go), a teraz jednak ten lęk wciąż go prześladuje i nie potrafi się zakochać. Tak, trzymał mnie na dystans, bała się zaangażować, a ja zlizywałam te kropelki myśląc, że tyle mi wystarczy, choć pewnie i morze by mi nie wystarczyło. A ja cierpię. Od dwóch lat zamieniam jednego na drugiego. Na nim mi niby tak zależało, a na imprezie rozdawałąm numery. Po co. Jak się czułam w jakimś zwiazku odrzucona, to zaraz do innego pisałam. Po co. Dawałam wszystko, ale wciąż się bałam, wciąż chciałam coś swojego obronić, coś mieć w zanadrzu. Oddawałam im wszystko nawet jak nie prosili. Seks? Zawsze, kiedy chcieli. Nie potrafiłam mówić o swoich potrzebach, oczekiwaniach, obawach. Robiłam co chcieli. Ale też czułam się tłamszona, bo rezygnowałam z tego co moje. Ale bez miłości moje życie też jest bez sensu. Tragiczne błędne koło. Wiem, że to co ja czuję do mężczyzn to nie miłość, to paniczna potrzeba aby dali mi poczucie bezpieczeństwa. Przez to wikłam się w związki bez przyszłosci, nie wiem jakie są normalne relacje i nie umiem ich nawiązać. Nie wiem na co można sobie pozwolić, a na co nie. Nie umiem przerwać związku, w którym nie czuję się komfortowo. Bo będę sama. Przekonuję się do każdego z nich, a potem nie mogę bez nich żyć. Ale z nimi też nie, bo albo zabiegam o uznanie, albo uciekam przed tłamszeniem. Czuję się skrzywdzona, ale nie zastanawiam się czy gdyby któryś mnie pokochał to ja bym go nie skrzywdziła - w końcu próbuję stworzyć związek na zawsze na bardzo kruchych podstawach, jakim jest pragnienie miłości po prostu. Teraz też widzę jaką jestem cholerną egoistką. Bo po to byłoby mi potrzebne dziecko - żeby było moje na zawsze. Żebym zyskałą wartość jako człowiek i kobieta. W neiktórych momentach wiem co robię i że to mechanizmy, już się umówiłam do lekarza, ale w niektórych ogarnia mnie panika, że samotna jestem niezaradna, że stracę pracę i nikt mi nie pomoże (to dziwne, bo jestem samodzielna od 18 roku życia), że nie zdążę mieć dziecka, że będzie mi znowu wstyd przed rodziną. Za chwilę znowu sobie przypominam i myślę, że potrzebuję z nim seksu, że brakuje mi go (nawet nie mam orgazmu więc jak mi może brakować?!), że jest niedziela, że on pewnie się dobrze bawi, a mi się żyć nie chce, że TO ON MNIE SKRZYWDZIŁ. Cchiałabym panicznie szukać czegoś nowego, ale wiem, że muszę zacząc terapię, poskładać swoje życie, inaczej znowu wpakuję się w jakieś dziwne relacje, w których nie będę rozumiała intencji drugiej osoby, nie będę wyrażała swoich potrzeb, ciągle będę poderwowana (mam nerwicę, wiec to dopiero masakra), nieufna, ale i chorobliwie zaangażowana.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Widać, że masz w sobie duża potrzebę zapewnienia ci bezwarunkowej miłosci, ciepła i bezpiecześntwa. Niestety nabyte doświadczenie każe ci twierdzić, że nie jesteś tego warta i stąd nie potrafisz utrzymać zdrowych szczęśliwych relacji.

 

Na pewno przyda ci się terapia, bo to nie jest tak, że ty nie zasługujesz na miłość i szczęscie, albo że osiągnięcie takiego stanu jest dla ciebie niemożliwe. Chodzi o kwestie dogadania ze z samym sobą, odzyskania jakieś kontroli nad zyciem i własnymi lękami. Jeśli terapia ci pomoże, to twoje poczucie własnej wartosci wzrośnie, nabierzesz szacunku do samej siebie i wtedy będziesz mogła stworzyć stabilne szczęćcie.

 

Oczywiście to tylko teoria, bo praktyka jest o wiele cięższa, ale życzę ci powodzenia, bo masz prawo do tego, ważne tylko żebyś znalazła siłę i nie poddawała się z każdym niepowodzeniem.

 

Jeśli chodzi o związki - niestety zasadda jest taka, że "miej wyjebane, a będzie ci dane". Co można sprowadzić do tego, że im bardziej kochasz, im bardziej się starasz i im bardziej ci zależy - tym mniej zalezy tej drugiej osobie. W taki sposob nie uda się stworzyć szczęsliwego związku, bo druga osoba nie będzie cię szanować, jeśli ty sama nie będziesz. To trudne, bo oczekujesz, że dzięki komuś uzyskasz szczęsie. Że to ktoś ma dać ci poczucie wartości. Niestety to tak nie działa - to ty masz znać swoją wartość i ty masz ją oferować innym.

 

Mnie trochę pomogła książka "Kobiety, które kochają za bardzo". Cudów nie uzyskałam, ale nauczyłam się trochę interpretować swoje własne zachowania, które wynikają z prymitywnych podświadomych lęków. Czasem jak złapię się na takim mocno negatywnym myśleniu, staram się, podobnie jak w tym poradniku, rozłożyć swoje emocje na częsci pierwsze i przeanalizować dokładną genezę ich powstawania. To mnie często uspokaja, bo dochodzę do olśnienia, że nikt tak naprawde nie chce mnie skrzywdzić, zranić ani opuścić. To tylko mój mózg tak sobie roi.

 

Wiem, że to zabrzmi banalnie, ale moim zdaniem pomaga też hobby. I nie mówię tu uprawiaj sport, czy zajmij się hodowlą jedwabników. Chodzi o znalezienie rzeczy, która będzie przy tobie niezależnie od wszystkiego. Nawet, na przykład, głupie granie w grę - póki masz komputer możesz grać w grę. Możesz to robić bez względu na to, czy jesteś zła, smutna, czy dobrze sobie z czymś poradziłaś, czy źle. Gra nie opuści, nie zostawi. Bo póki traktujesz inne osóby jak odskocznię od własnych problemów - zawsze istnieje możliwość, że taka osoba cię zostawi i co wtedy. Klops wielki. A mając nieżywą rzecz do wypełniania sobie czasu i życia - znika ryzyko, że zostaniesz na lodzie. [Ps. traktowanie używek jako hobby to jednak złe rozwiązanie na dłuższą metę :D ]

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Mnie trochę pomogła książka "Kobiety, które kochają za bardzo". Cudów nie uzyskałam, ale nauczyłam się trochę interpretować swoje własne zachowania, które wynikają z prymitywnych podświadomych lęków. Czasem jak złapię się na takim mocno negatywnym myśleniu, staram się, podobnie jak w tym poradniku, rozłożyć swoje emocje na częsci pierwsze i przeanalizować dokładną genezę ich powstawania. To mnie często uspokaja, bo dochodzę do olśnienia, że nikt tak naprawde nie chce mnie skrzywdzić, zranić ani opuścić. To tylko mój mózg tak sobie roi.

 

"Kobiety, które kochają za bardzo" są dość ciekawą książką, pokazująca dużą ilość przykładów, w jaki sposób dysfunkcyjna rodzina sprawia, że kobiety szukają dysfunkcyjnego partnera. Ogólnie polecam.

 

Jednakże - pomyliłam się, książa, o którą mi chodziło w poprzednim poście to "Kłamstwa o miłości. Jak przestać zabiegać o miłość, aprobatę i uznanie, aby je w końcu znaleźć"

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ściągnęłam tę ksiażkę, ale cóż, czytam o kimś, kto kogoś ma i myślę: "bohaterka nie jest samotna, a ja jestem, bo nie mam nikogo". Pewnie ją przeczytam, ale to wszystko dużo bardziej skomplikowane, nachodzące myśli są tak obezwładniające, ta otaczająca pustka jest tak przejmująca. Mimo, że sobie mówię, że świat się nie kończy, ogarnia mnie panika, że sama będę na zawsze, że zawsze będę tylko połową siebie, zaczynam się bać tego, że jestem samotna, ale i tego stresu, który przeżywam będąc z kimś. Tego nerwowego patrzenia na telefon, tego kupowania płynu do mycia naczyń z myślą co ktoś na to, kupowania jedzenia, którego potem nie mam odwagi przygotować, lęku przed zapytaniem czy się zobaczymy. Lęku 24h, lekko maskowanego podczas spotkań. A teraz jeszcze się boję,bo jak wierzyć ludziom, wierzyć w dobre słowa, skoro wieczorem ktoś przytula, a rano mówi, że już nie chce. Jest to dla mnie bardzo bolesne, bo z wielkim trudem przychodzi mi wyjście z inicjatywą, przytulić się to dla mnie stoczyć walkę z obawą przed odrzuceniem i wykorzystaniem, i co, kiedy wyciągam rękę do kogoś, kiedy przysuwam się bliżej, ktoś faktycznie mówi: to nie to. To jak policzek. Boję się kogo spotkam na swojej drodze, czy będę umiała dostrzec, że to toksyczne relacje, czy znowu się rzucę na głęboką wodę oddając wszystko, błagając o byle co, a oczekując wszystkiego. Właściwie boję się czegokolwiek, boję się być z kimś, ale boję się też być sama. Boję się, że znowu sie przywiąże, a ktoś za miesiąc, za rok, za 5 lat powie: żegnaj. Boję się, że ktoś zacznie w związku pić, że ja mając skłonności do szukania ulgi w alkoholu bedę jej tam szukać, kiedy coś pójdzie nie tak. Od 10 lat pierwszy raz mnie ktoś zostawił, a ja, a ja nie potrafię przestać myśleć, że nie umiem znaleźć sposobu aby to się już nie powtórzyło, aby scenariusz moich ciągłych strachów o odrzucenie nie spełnił się realnie po raz kolejny.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ogólnie jeśli chodzi o te książki, to "Kobiety..." są o tyle dobre dla DDA, że ładnie wykładają to, w jaki sposób kobieta z dysfunkcyjnego domu pakuje się w kolejne niezdrowe relacje, które mają dostarczać jej tych samych negatywnych emocji co dzieciństwo. Może to nie jest widoczne na pierwszy rzut oka, ale pokazuje, jak, za przeproszeniem, kobiety szukają faceta, który będzie je traktował jak gówno, bo tak traktowali ją rodzice. I ogólnie tylko takie spaczone pojęcie miłości zna.

 

Natomiast co do "Kłamstw..." - to trochę zajeżdza pozytywnym myśleniem, tak naprawdę moim zdaniem rewolucyjne są dwa pierwsze rozdziały, które naprawdę warto przeczytać i wziąć do siebie, reszta to jakieś pieprzenie bez większego sensu, za to pełno tam bzdur.

 

 

ale to wszystko dużo bardziej skomplikowane, nachodzące myśli są tak obezwładniające, ta otaczająca pustka jest tak przejmująca. Mimo, że sobie mówię, że świat się nie kończy, ogarnia mnie panika, że sama będę na zawsze, że zawsze będę tylko połową siebie, zaczynam się bać tego, że jestem samotna, ale i tego stresu, który przeżywam będąc z kimś. Tego nerwowego patrzenia na telefon, tego kupowania płynu do mycia naczyń z myślą co ktoś na to, kupowania jedzenia, którego potem nie mam odwagi przygotować, lęku przed zapytaniem czy się zobaczymy. Lęku 24h, lekko maskowanego podczas spotkań. A teraz jeszcze się boję,bo jak wierzyć ludziom, wierzyć w dobre słowa, skoro wieczorem ktoś przytula, a rano mówi, że już nie chce. Jest to dla mnie bardzo bolesne, bo z wielkim trudem przychodzi mi wyjście z inicjatywą, przytulić się to dla mnie stoczyć walkę z obawą przed odrzuceniem i wykorzystaniem, i co, kiedy wyciągam rękę do kogoś, kiedy przysuwam się bliżej, ktoś faktycznie mówi: to nie to. To jak policzek. (...) Boję się, że znowu sie przywiąże, a ktoś za miesiąc, za rok, za 5 lat powie: żegnaj.

 

Ja doskonale cię rozumiem i akurat z tym trochę te "Kłamstwa..." mi pomogły. Bo wiele zależy od myślenia, negatywnego nastawienia. Dokładniej rzecz ujmując - ja po prostu przywykłam do świadomości, że przez błędne wychowanie i wzorce, podświadomie nauczyłam się nienawidzić siebie. Skutkuje to tym, że uprawiam na lewo i prawo projekcję - skoro ja siebie nienawidzę (cały czas podświadomie), to przerzucam te negatywne odczucia względem własnej osoby na innych - i dlatego myślę, że to ktoś mnie nie kocha, ktoś chce mnie zostawić. Bo tak naprawdę to ja czuję w stosunku do siebie. Takie myślenie akurat mnie pomaga - zaczynam zdawać sobie sprawę, że ja mam problem ze sobą, a nie z innymi ludźmi. To nie ludzie mnie ranią, tylko ja sama. Złe głosy w głowie, które cię nie lubią.

 

Niestety lęk, który masz w sobie nie minie nigdy sam z siebie, bo nawet jakbyś spotkała ideał chodzący, to i tak byś się bała - wina leży w tobie, nie w innej osobie (nie chcę obrażać, mam nadzieję, że rozumiesz o co mi chodzi - to ty jesteś dysfunkcyjna).

 

Boję się kogo spotkam na swojej drodze, czy będę umiała dostrzec, że to toksyczne relacje, czy znowu się rzucę na głęboką wodę oddając wszystko, błagając o byle co, a oczekując wszystkiego. (...) Boję się, że ktoś zacznie w związku pić, że ja mając skłonności do szukania ulgi w alkoholu bedę jej tam szukać, kiedy coś pójdzie nie tak.

 

Tu niestety masz rację, DDA są narażeni na podświadome szukanie alkoholików do kochania. Myślę, że wyczuwają to lepiej niż prosiaki trufle. I dużo się nie pomoże - bo nie da się po miesiącu czy dwóch stwierdzić, czy koleś pije, czy nie, czy będzie za rok chlał na umór, czy nie będzie. Jedynym wyjściem jest po prostu ucieczka z takiego związku kiedy zaczyna się walić. Z drugiej strony - tego nie zrobisz, w końcu właśnie po to DDA szuka alkona - żeby mu się z tatusiem i mamusią kojarzył. Rodziców nie zostawił jako dziecko, jakżeby mógł partnera? Tutaj potrzebna jest terapia, żeby przezwyciężyć lęki, nabrać pewności siebie i mieć w sobie siłę do opuszczenia takiego człowieka. Tym bardziej, że będąc z kimś takim, jako osoba, która była już u, z dużym prawdopodobieństwem będziesz mu tylko utrudniać wyjście z nałogu.

 

Mówi się, z czym się zgadzam, że aby wyjść z nałogu trzeba sięgnąć jakiegoś tam osobistego dna. A kochająca, wszystko znosząca i bojąca się zostawić partnerka tylko skutecznie uniemożliwia zejście na to dno i potencjalne odbicie się od niego. Jak to mówio - nadgorliwość gorsza od faszyzmu.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Byłam pierwszy raz na spotkaniu z psychiatrą, pani skupiła się na tym, czy ja sama jestem uzależniona od alkoholu. Cóż, ośrodek zwalczania uzależnień, a ja na pewno mam problem z piciem, lubię utopić smutki w alkoholu, jak jestem sama to z żalu, jak jestem z kimś to... no właśnie dlaczego, przecież miałam być szczęśliwa z kimś. A nie byłam... Może mój problem jest większy niż mi się wydaje, może tak samo duży jak lęk przed związaniem się z taką osobą, trudną, potrzebującą, pijącą. Temat rodziny też oczywiście podjęty, związków również. Dziś sobota i chce mi się wyć z samotności, nie potrafię sama funkcjonować, potrzebuję kogoś, żeby czuć, a jak czuję to się denerwuję czy wszystko w relacjach jest ok- tak w koło. Każda sytuacja jest niedobra, zjada mnie od środka nieumiejętność odnalezienia się i życia własnym życiem, a nie przez pryzmat drugiej osoby. Za tydzień jadę na wakacje, mogłabym szukać w necie atrakcji - nie robię tego. Bo zjada mnie poczucie bezsensu. Czuję, że jak iate mówisz, problem nie tkwi na zewnątrz a w środku. I ja to wiem, powtarzam co chwila, a co chwila wyłazi pragnienie, żeby być kochanym i poświęcać się dla wzajemności. Chyba za wszelką cenę.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Byłam pierwszy raz na spotkaniu z psychiatrą, pani skupiła się na tym, czy ja sama jestem uzależniona od alkoholu. Cóż, ośrodek zwalczania uzależnień

 

Wybacz, żadnym psycho-kimś nie jestem, więc spec ze mnie jak z koziej rzyci trąbka, ale uważam, że oni wszyscy [psychologowie, psychiatrzy i terapeuci] przesadzają z tematem używek. Mam takie wrażenie, że to sami abstynenci, co każdą pijącą osobę traktują jak alkoholika z problemem [a już jednorazowe zapalenie skręta czyni z ciebie ćpuna <3 ]

.

Owszem, lubię wypić, lubię się - prosto i na temat sprawę ujmując - nawalić jak prosiak. Ale ja nie czuję się alkoholikiem. I tak, wiem, zaprzeczanie. Ale to po prostu nieprawda - przy każdym wywiadzie u specjalisty widzę tą pełną przekonania o moim domniemanym alkoholizmie twarz i mam ochotę ich pozabijać. Mam sporo znajomych, który piją tyle, a nawet więcej niż ja. I jakoś alkoholikami nie są. Co więcej - nawet by o tym nie pomyśleli, bo nie łażą po psycho-gabinetach, są zdrowi, młodzi i normalni.

 

Sory, że o tym piszę i wylewam swoje frustracje, ale nie przejmuj się aż tak mocno, nie każdy pijący to alkoholik (a mam porównanie).

 

Z drugiej zaś strony stwierdzasz, że często pijesz z żalu - to powinnaś wyeliminować. To jest chyba najczęstsza przyczyna kobiecego alkoholizmu. Wiem co czujesz, bo chyba 99% Polaków ma ochotę się nawalić, kiedy się zdenerwuje. Ale częste zapijanie dramatów może prowadzić do uzależnienia. Radziłabym nie pić kiedy ci smutno. Pij na imprezach, ze znajomymi. Ale nie sama z żalu.

 

Poza tym - kurczę, jakoś tego nie czuję. Przychodzisz do babki z problemem, a ta tylko węszy alkoholizm. Nie chcę tutaj osądzać, ale mnie taki psychiatra już by zdenerwował. Zna się na jednym, to tylko ten temat wałkuje, jak ja nie lubię takich lekarzy (miałam kiedyś takiego alergologa - jako dziecko miałam paskudne plamy na ciele, nikt nie wiedział od czego, lekarz też nie wiedziała, ale że była specem od astmy, to wymyśliła mi astmę i brałam przez parę miesięcy leki na chorobę, której nigdy nie miałam; jednym słowem - jak się na czymś nie znasz, to sprowadź sprawę na bliskie ci tematy).

 

Dobra, koniec moich bulwersacji.

 

Poradziła ci chociaż coś pożytecznego? Czułaś się lepiej po wizycie? Czy tylko pogadała, że alkohol to zło?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dokładnie jak mówisz, pamiętam wywiad z Anną Dymną, ona też mówiła, że w sumie jak się nie jest abstynentem, to się ma problem z alkoholem. I od razu łatka alkoholika. Mi jest z piciem źle, bo zdarza mi się wypić samej. Nawet lubię sama, wtedy włączam muzykę i dobrze ją czuję, lubię coś wypić do filmu. Mam lepsze i gorsze okresy. Wstyd mi zapijać alkoholem zdenerwowanie, smutne oczekiwanie. I nieśmiałość. Po alkoholu jestem mniej spięta, jak kogoś poznałam, przed randką zawsze wypijałam co nieco. Nie mówię, że nie mam z tym problemu, ale jak pani zapytała czy boję się tego, że mogłoby się okazać, że jestem uzależniona, to mi się gorąco zrobiło. No bo jak miałabym się nie bać. Przecież to z powodu alkoholu w dużej mierze nie miałam normalnego dzieciństwa. Inna sprawa, że w ogóle się boję nałogów, jak zapaliłam jointa i mi się spodobało, też się bałam (a że miałam szybko krzywe fazy, to nie mam jakoś na razie ochoty), jak parę razy zamówiłam w nocy w internecie, też się bałam, że zostanę zakupoholiczką. Łatwo się wkręcić. Byłą u dwóch psychiatrów (nfz- trzeba obczajać terminy:D), poprzednia pani dała fluoxetin, że piję częściej niż okazjonalnie zignorowała i wypisała skierowanie na terapię. A ta milczała, milczała, ja w końcu faktycznie zaczęłam mówić o piciu, bo owszem, bardzo boję się uzależnienia i wiem, że balansuję na krawędzi, że alkohol na nieśmiałość niezbyt dobrze wpływa, boję się np. bo w każdym związku wspomagam się tym, żeby oczywiście lepiej wypaść na początku, żeby być taką jak chciałabym, żeby mieć więcej odwagi w łóżku (a potem problem, bo co jak ktoś zobaczy mnie i pozna moje prawdziwe nieśmiałe "ja", moją zachowawczość w seksie) miewam problemy ze snem (zamartwiam się zębami albo duchami - serio!), to żeby zasnąć, a jak teraz chłopak mnie zostawił, to żeby po prostu jakoś przetrwać. Pewnie, że to złe, dlatego też poszłam po pomoc, to jeden z problemów, ale nie jedyny i nie najważniejszy. To jedynie pewien efekt tego, że się nie odnajduję w życiu, że nie wiem jaka mam być, że chcę może być kimś innym, a może właśnie dobija się moja prawdziwa natura, że szukam w innych szczęścia, bo sama przez siebie nie umiem być szczęśliwa, gdyż zawsze czegoś mi brak.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

U mojej koleżanki w szkole była kiedyś pogadanka z panią z centrum pomocy rodzinie czy innego wymysłu od AA i ta pani oznajmiła uczniom, że każdy, komu się choć raz "urwał film" jest alkoholikiem. Takie zboczenie zawodowe, nie ma co drążyć, najlepiej olać.

 

Natomiast to co opisujesz jest złe. To jest ucieczka. Podam przykłady dobrego i złego picia (na mój małorolny rozum):

 

1. Picie samemu:

 

-dobre - masz fajny nastrój, siedzisz sama, kupujesz sobie winko, otwierasz, oglądasz jakiś film wieczorkiem, popijasz winko dla relaksu, wszystko fajnie, spokojnie, pięknie i radośnie - po prostu chillujesz

 

-złe - masz zły nastój, boisz się, masz pretensje do siebie i do świata, jest ci źle, chcesz przestać się martwić i myśleć - wyciągasz winko i je wypijasz

 

2. Picie z ludźmi

 

-dobre - widzisz się ze znajomymi, pijecie, zależnie od atmosfery - popijacie jakieś lżejsze alkohole (piwska, wina, drinki) albo chlejecie bo impreza (wóda zryje banie), jest fajnie, jesteś wśród bliskich ci ludzi, oni są podpici/pijani, ty też, dobrze się bawicie, cieszysz się, nawet jak przesadzisz i urwie ci się film - było przyjemnie

 

-złe - jesteś wśród ludzi, boisz się, jesteś zdenerwowana, pijesz "na odwagę", chcesz uciec, zapomnieć, stać się kimś innym, nie martwić się; wstydzisz się ludzi, z którymi pijesz, udajesz kogoś kim nie jesteś, pijesz nie po to, żeby bawić się lepiej, ale żeby bawić się w ogóle

 

Widzisz różnicę? W piciu nie ma nic złego, wszystko jest dla ludzi, ważne żeby picie alkoholu nie miało na celu ucieczki od zmartwień i rzeczywistości (bądź żeby picie nie było regularne, bo wtedy też można się uzależnić). Nie ma nic złego w alkoholu poza kacem. Póki pijesz ty a nie twoje lęki. Póki pijesz ty, a nie osoba, która chcesz być po alkoholu.

 

Moim zdaniem (tylko moja osobista opinia) masz widoczny potencjał na bycie osobą, która chce na siłę wszystkich zadowolić. Nie chcesz być sobą, chcesz być osobą, którą ktoś polubi. To chyba też typowe dla DDA - usilna potrzeba przypodobania się i zadowolenia innych. To jest złe, bo jak masz znaleźć osoby, które cię będą kochać/lubić, skoro nawet cię nie znają? Gdzieś na świecie żyją sobie ludzie, którzy UWIELBIALIBY cię taką, jaką jesteś. Bez zbędnego udawania i przystrajania się w sztuczne piórka. Jak to mówią - nie jesteś pomidorówką, żeby każdy miał cię lubić. Nie musisz wszystkich zadowalać. Spójrz na swoich znajomych - są grupy przyjaciół i każdy od czasu do czasu działa innym na nerwy, robi coś bezdennie głupiego, zachowuje się jak kretyn. Ale jednak przyjaciele go lubią, nawet jak nie jest idealny i nie stara się udawać takiego. Nie włazi im, za przeproszeniem, w tyłek i ni stara się na siłę być osobą, którą być powinien.

 

Posłużę się moim przykładem - to ile razy skompromitowałam się przy znajomych, ile razy ich wkur***am, ile razy zapewne mieli ochotę mnie odstrzelić z broni palnej - tego nawet nie zliczę. Ale jednak przyjaźnią się ze mną, mimo moich wad. Co więcej - każdy z nich ma mnóstwo wad. I tak samo jak ja - zrobił z siebie kretyna i działał mi na na nerwy. Ale po prostu lubimy się nawzajem mimo wad. Chyba o to chodzi w kontaktach z ludźmi.

 

Plus - są osoby, przy których zachowywałam się nienagannie a i tak mnie z wejścia nie lubiły. Mogłabym, w sumie, wysrać się na tęczowo, a i tak by mnie nie cierpiały. Chyba za twarz. I na odwrót - są osoby, które nic mi nie zrobiły, nie zachowały się głupio w moim towarzystwie, a ja i tak nigdy ich nie polubię. To po co na siłę się zmuszać?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie no, jasne, nie ma co dać się zbałamucić gatką różnych znawców. Choć może raz na czas niech postraszą:D wśród przyjaciół lubię pić, jest ok, nie ma krygowania się. Gorzej wśród obcych, tam już trudniej się człowiek odnajduje, a przesadne dbanie o opinię KAŻDEGO, skutkuje brakiem spontaniczności i chęcią wspomagana alkoholem. Sama lubię wypić, bo dobrze się bawię, muzyczka, Simpsonowie, tylko jednak mam potem wyrzuty sumienia. W ostatnich tygodniach staram się mieć bardziej regularny tryb życia, biegam wieczorem, mieszka u mnie przyjaciółka - naprawdę dużo lepiej się czuję bez alkoholu, bez 2 piwek przed snem czy do filmu. Nawet schudłam:) nie wiem, może naprawdę jestem osobą chorobliwie nieśmiałą i taką muszę zostać, ale hmmm no nie chcę taka być, bo lubię przebywać między ludźmi, nie chcę dawać się poznawać miesiącami. Na trzeźwo mam bardzo dużo barier i wewnętrznego niepokoju. Ale jest już nieco lepiej, tzn. kiedyś nawet nie sądziłam, że mam prawo kogoś nie lubić. Nie, że byłam fałszywa, ale po prostu myślałam, że inni są zawsze fajniejsi ode mnie i że po prostu lubienie ich jest moim obowiązkiem. Ale zobaczyłam, że ludzie mnie lubią ot tak i że ja też mogę kogoś lubić ot tak i kogoś nie lubić. I nawet być z kimś skonfliktowana! A wszystko niestety rozbija się o facetów i to oni mnie najbardziej stresują. Za bardzo staram się im przypodobać, żeby wreszcie znaleźć tego jedynego... opiekuna... Jestem bardzo ciekawa co powie pani na nastęnej wizycie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Za bardzo staram się im przypodobać, żeby wreszcie znaleźć tego jedynego... opiekuna...

 

 

Kalkulując na zimno - żeby znaleźć faceta, który ma się tobą opiekować, chronić cię wielbić, masować stopy i naprawiać zapchany kibel - wypadałoby żeby ciebie lubił. Ja uważam, że takie trochę sztuczne próby przypodobania się komuś, moga skutkować tym, że nie będzie lubił cię takiej jaką jesteś, co za tym idzie - w końcu wyjdzie szydło z worka, koleś się dowie kim naprawdę jesteś i że do siebie nie pasujecie, bo przecież zakochał się w kimś innym. Powinien w tobie, bo to gwarantuje większy sukces na dłuższą metę.

 

No chyba dobrze kminię?

 

Jakby facet przed tobą udawał kogoś innego i w końcu zobaczyłabyś, że jest inny niz ci się wydawało, to też być pomyślała "no zara, panie, nie tak się umawialiśmy"

 

Ogólnie to powodzenia życzę, napisz jak poszła kolejna wizayta (:

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Och, Pani mnie tym razem nie posądziła o alkoholizm, ale pewnie się szykuje do natarcia:D Właściwym i jednym z wielu problemów jest właśnie próba "zasłużenia" na uczucie, stąd i u mnie paniczne próby dostosowania się, bycia takim, jakim druga osoba być może by chciała, a potem jest żal, że mimo poświęcenia nie dostało się uczucia. Sama nie wiem co mnie bardziej męczy, to że wybieram złych partnerów, to że sama jestem nieszczęśliwa w związkach, to że jestem niedojrzała, to że alkohol bywa moim lekiem na nieśmiałość czy może to, że strasznie boję się po raz kolejny próbować. Boję się, że jak opadnie ze mnie pokrywa lodowa, po raz kolejny dostanę kopa w tyłek, a już nie chcę. Boję się, bo tyle kosztuje mnie spontaniczność w relacjach, a potem zostaję naga na środku placu ze swoim uczuciem, swoimi pragnieniami i nadziejami. Goła i wcale nie wesoła. Boje się być z kimś i boję się być sama. A może przede wszystkim boję się być sama, dlatego taką nadzieję pokładam w "kimś" i w konsekwencji tak bardzo cierpię. To nienormalne, że rozpaczam po 3 miesięcznym związku już dwa miesiące, to nienormalne, że wpadłam w depresje, bo facet sam się bał cierpienia i uciekł, bo brat się ożenił, a ja jestem parszywą egoistką, która nie potrafi się cieszyć szczęściem innych.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Hej! Dołączam się do wątku. Sama jestem neurotyczką, na dodatek z osobowością masochistyczną -każdy stan, który wywołuje we mnie neurotyzm, masochizm uwielbia podtrzymywać. Cholerne błędne koło...

Nie wiem już sama tak naprawdę czego się boję. A boję się wiecznie i przez cały czas. Głównie właśnie o sprawy sercowe. Miałam wielu facetow, każdy związek kończył się porażką. No i w końcu stwierdziłam, że to moja wina. Wina...tak, tego słowa zabronił mi używać mój terapeuta. Bo jak wina to i kara, tak? A że ja się karać lubię, no to trzeba się tego pozbyć.

Neurotyzm to chyba największy dar i największe przekleństwo...mój lekarz mowi, że to cecha jak najbardziej pozytywna. Ale jak pozytywna cecha charakteru może tak negatywnie oddziaływać na życie? Czasem mi się wydaje, że zdrowe funkcjonowanie z tym jest po prostu niemożliwe.

Boję się, że to, że kogoś kocham, to tak naprawdę nie miłość. Tylko moja gigantyczna potrzeba bezpieczeństwa. W niektóre związki wchodziłam w zasadzie z nie do końca wiadomego mi powodu. Niby miłość, a niby niemiłość. Podobno w neurotycznej miłości tak to jest, że nie ma stałości uczuć, że jeśli coś nie idzie po naszej myśli to potrafimy z dnia na dzień przestać coś do kogoś czuć. Miałam tak wiele razy. Aż teraz nadszedł czas, że moje uczucie się nie kończy...

Związałam się niedawno z chłopakiem, z którym byłam dawnych latach. Rozstaliśmy się raczej przez różnicę wieku i doświadczenie, teraz ta różnica w zasadzie...nie robi różnicy. Tylko, że on postanowił zrobić sobie przerwę. Moja ciągła zazdrośc, podejrzenia, brak dystansu do wszystkiego co się dzieje, i to wieczne poczucie, że on robi za mało. No i na dodatek strach przed odrzuceniem, który w końcu doprowadził do tego, że mnie odrzucił.

Niby to tylko przerwa. Pisze do mnie, że nie ma nikogo na boku, tylko że prostuje swoje sprawy, i że ja też powinnam zająć się swoimi sprawami. To takie bolesne. Ufam mu całą sobą, a naprawdę ciężko mi to przychodzi. Ale ten mały wstrętny gnom, który siedzi mi w środku, ciągle trzęsie się jak galareta. A co będzie w przyszłości? A może on kłamie? A może on tak z litości? A może to nie jest przerwa i już nigdy nie będziemy razem?

Aż w końcu zdaje sobie sprawę z tego, co znowu dzieje się w mojej głowie i myślę sobie: matko...jak on ma ze mną wytrzymać? Przecież to jak całe życie na rollecoasterze!

Podobno neurotycy potrzebują wsparcia, ciepła, wsparcia, ciepła...i tak w kółko. Ale w moim wieku (mam 20 lat) naprawdę trudno znaleźć partnera, który nie pomyślałby sobie 'A ch*j, przecież znajdę inną'. No bo po co komu ktoś z zaburzeniami osobowości, na dodatek neurotycznego...

Ciężko z tym żyć. Tylko drugi neurotyk może to zrozumieć.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×