Skocz do zawartości
Nerwica.com

Nie ogarniam


katapulta

Rekomendowane odpowiedzi

Nie wiem, w jakim dziale pisać, bo nie wiem, co mi tak na prawdę dolega...

 

Być może zwyczajnie użalam się nad sobą - od lat. Wiem, ze niektórzy ludzie tak to widzą, bo nigdy nie dotknął ich ten problem...

 

Nie wiem, od czego zacząć. chyba od tego, co w ogólności czuje teraz/

Generalnie... jestem zmęczona swoim życiem i swoją osobą...

Jestem zmęczona ciągłym staraniem się, z którego nic nie wynika. Ciągłym udowadnianiem, że się nadaję: do pracy, do miłości, do życia i zderzaniem się ze ścianą, bo nie jestem tym, kim być powinnam w oczach innych ludzi.

Ciągłym staraniem się o to, żeby ktoś mnie docenił.

Ciągłym byciem kopaną po dupie i noszeniem swojego ciężaru.

 

Dawno, dawno temu... miałam fajne dzieciństwo (aczkolwiek już wtedy strasznie ukierunkowane na szkolę i kościół, na bycie grzeczną jako najwyższą wartość). Wszystko zaczęło się pieprzyć, kiedy zaczął się ten nieszczęsny okres dojrzewania. Nie miałam przy sobie nikogo, kto by mnie w tym czasie wspierał. Dla rodziców ważne było, żebym przynosiła do domu same szóstki i żebym regularnie chodziła do kościoła. Każda "gorsza" ocena (na przykład 4+ zamiast 5!) była "mogłaś lepiej", "a co dostała Paulina?" (najlepsza uczennica w klasie - ciągłe porównywanie!). Wywoływanie poczucia winy, bo nie byłam lepsza, bo mogłam się bardziej postarać.

Nikogo nie obchodziło moje życie, poza tym, jak radziłam sobie w szkole, bo przecież jakie inne życie może mieć dziecko? :/

 

Od dziecka byłam trochę grubawa, szybko nabrałam kobiecych kształtów - przy patykowatych koleżankach, które jeszcze nie miały bioder i cycków, była uważana za grubasa. W wieku 17 lat dużo przytyłam i miałam straszne kompleksy z tego powodu - strasznie potrzebowałam wtedy wsparcia kogoś bliskiego. Zamiast tego usłyszałam od matki oburzenie, że jestem grzesznicą, skoro dołują mnie takie rzeczy. Że są ludzie, którzy mają gorsze problemy, a ja grzeszę swoim myśleniem.

 

Poznałam chłopaka, miałam problematyczny związek, ale nie rozmawiałam o tym w domu, bo wiedziałam, że nie mam tam jak szukać wsparcia. Nauczyłam się chować emocje w sobie i płakać dopiero pod prysznicem, bo tam nikt nie zauważy. w moim domu nie płakało się i nie rozmawiało o problemach, bo przecież były one grzechem. a nie chciałam narażać się na kolejne osądy i upokorzenia. Tzn, sorry, płakało się - płakała moja mama - na pokaz, kiedy chciała wzbudzić we mnie chorobliwe poczucie winy... ciągle to robi, tylko teraz inaczej to odbieram... inaczej, ale jednak to wciąż boli...

 

Poza tym coraz częściej miałam swoje zdanie, które nie było po myśli rodziców, głownie mojej mamy. Odmienne zdanie także było złem przeciw matce. Ciągłe wrzaski i wzbudzanie poczucia winy, żebym potem z podkulonym ogonem i łzami w oczach przyszła i przeprosiła. Żebym czuła swoją winę, swój grzech.

swoją niedoskonałość, to, że zawiodłam oczekiwania, że miałam być lepszym dzieckiem, że nie tak mnie wychowano.

 

Od dziecka rysowałam, przez jakiś czas nie przejmowałam się tym, ze moje rysunki nie są doskonałe. W liceum zaczęłam udzielać się na portalu dla młodych artystów, można było wstawiać swoje prace i dostawać od innych osob komentarze. Wstawiałam rysunki i przepraszałam za blędy: że tu głowa za duża tam ręce za długie, tło moglo być lepsze.....

 

Problem z wagą i to, że podobał mi się chłopak ze szkoły, a ja czułam się nieatrakcyjna, sprawiły, że zaczęłam się odchudzać. Głodówkami. Szłam na 10 godzin do szkoły i zamiast kanapek kupowałam gorącą herbatę, aby oszukać głód. Na imprezie urodzinowej u koleżanki to samo. Codzienne ważenie w łazience. Udawało mi się, w końcu miałam nad czymś kontrole, COŚ MI SIE UDAWALO.

 

Mój chłopak był osobą z problemami, sprawiał wrażenie człowieka zranionego przez poprzednie dziewczyny. A jednocześnie gardził ludźmi słabymi. A ja byłam słaba i bezbronna. Czułam, że ten związek jest toksyczny jak jad żmii, a mimo trwałam w nim, bo rozpaczliwie potrzebowałam mieć kogoś do kochania, kogoś przy sobie, mimo, że ten ktoś ustawicznie wbijał mi noż w serce.

 

Zbliżały się matury, a ja owszem, czegoś tam się uczyłam, ale miałam na glowie inne problemy. Chłopak rzucił mnie w trakcie matur, czułam, jakbym zapadła się w otchłań. Byłam chuda jak szpadel, smutna i zmęczona. Chcialam zdać już te matury i mieć święty spokój.

 

Zdałam wszystko (podstawowe i rozszerzone z każdego z 4 przedmiotów - czyli łącznie 8 egzaminów), w przeliczeniu z procentów na oceny średnia ocen to byłaby pewnie 4 (żeby nie wypisywać wszystkiego). Generalnie wiem, że na tle innych nie było źle, ale i tak w domu była awantura. Ze marnowałam czas na inne rzeczy, a nie naukę. wiem, że mama okłamała koleżanki z pracy i powiedziała, że zdałam lepiej, bo wstydziła się mojego wyniku. Oczywiście nie omieszkała mi tego powiedzieć - kolejny powód do wstydu, do winy.

 

Skończyłam szkołę, odcięłam się, zaczęłam z powrotem trochę więcej jeść, ale gdzieś z tyłu głowy była myśl, że musze uważać na to, co jem, bo stracę to, co OSIĄGNĘŁAM. Potem był drugi związek, także z chłopakiem z problemami, neofitą, dla którego "chodzenie" z kimś było grzechem. Kolejny bol rozstania.

 

W międzyczasie poznałam mojego obecnego męża. Czułam, że coś między nami iskrzy, ale rękami i nogami broniłam się przed uczuciem, bo bałam się, że kolejny raz przeżyję ból odrzucenia i że tym razem nie dam już sobie rady. Próbowałam zabić w sobie to uczucie, ale nic z tego nie wychodziło. W końcu stwierdziłam, że raz kozie śmierć i o ja inicjowałam kolejne spotkania. To był fajny czas, czułam, że żyję.

 

Pół roku później przyszla nerwica natręctw. A raczej powróciła, bo miałam z nią problem także w okresie dojrzewania - wtedy na tle religijnym. Nie będę się nad tym rozwodzić, bo kiedyś już o tym pisałam (pod innym nickiem). Byłam na utrzymaniu rodziców, po jednej wizycie u psychologa dostałam wskazanie na terapię, ale rodzice nie chcieli na to łożyć. Miałam "pobrać sobie ziółka" i "nie czytać głupich książek, które mieszają mi w głowie". Walczyłam więc z tym sama, przeżywałam kryzysy i momenty panicznego lęku. Jakos udało się to w sobie stłamsić i zdławić. I w sumie potem był chyba najfajniejszy czas mojego życia - spotkania z chłopakiem, na studiach luzik. skończyly się problemy z jedzeniem. W domu co prawda klimat bez zmian, ale prawie w ogóle nie spędzałam w nim czasu.

 

Po ślubie zamieszkaliśmy w osobnym mieszkaniu, ale należącym do rodziców - ten sam budynek, osobne wejście. Zaczęły się zgrzyty, kłótnie, wrzaski, oskarżenia, wścibstwo, brak prywatności, odwiedziny bez uprzedzenia w celu kontroli - czy mamy czysto, czy idziemy do kościoła, czy jemy w piątek mięso, albo czy aby w niedzielę nie zbrukałam się sprzątaniem. Pracowałam zarobkowo w weekendy - byłam grzesznicą i ciągle musiałam tego wysłuchiwać. Pracę mam nieodpowiednią, bo przecież skończyłam studia (co z tego, że nie ma po nich pracy), a nie pracuję w zawodzie, pewnie wstyd się przyznać, że nie robię nic światłego, czym można by się było pochwalić przed koleżankami. Moją obroną był atak, czyli kłótnie. Skończyło się przepraszanie i poczucie winy, chociaż mama wciąż próbuje to we mnie wywołać. chociaż nie, źle mowię, że się skończyło - mam teraz poczucie winy, że piszę o swojej sytuacji rodzinnej na forum.

 

Gdyby to tylko ode mnie zależało, spakowałabym walizę już dawno temu i wyniosła się w pizdu. Problem w tym, że jeśli przeniesiemy się na wynajem, nigdy nie odłożymy "na swoje". Także przez te kilka lat od ślubu non stop muszę zaciskać zęby i udawać, że daję radę. A jest mi bardzo ciężko z myślą, że inni mają normalne relacje w domach, a ja jestem kimś, kto się nie udał, nie spełnił oczekiwań. Moją mamę nie interesuje moje życie, interesuje ją tylko to, czy popełniam grzechy i co ludzie powiedzą. Jest mi z tym bardzo ciężko, bo nie wiem, czym zasłużyłam sobie na taką relację. Tym bardziej, że mam brata, którego mama wielbi i przymyka oko na jego chamskie zagrywki, bo kreuje się on na wiernego katolika (który jednocześnie gardzi ludźmi, jest bezczelny i nietolerancyjny).

 

Przestalam chodzić do kościoła, bo obraz wiary został mi wypaczony w domu. Może kiedyś?

 

Żeby tego było za mało, w pracy też nie za wesoło. Nie będę się rozwodzić nad tym, bo to skomplikowana sytuacja, w każdym razie jestem ofiarą mobbingu. Chodze do tej pracy tylko dlatego, że boję się pozostać na jednej pensji, bo wtedy wyprowadzka jeszcze bardziej odłoży się w czasie. Przychodzę do domu i myślę o tej pracy, nie potrafie się wyluzować i nie martwić tym, ze jest źle. Szukam nowej pracy - bezskutecznie.

Czasem myślę, że może gdyby nie wtłoczono mi kiedyś poczucia, że muszę być najlepsza, że tylko osoby po studiach są wartościowe, tak samo jak prestiżowe zawody - to może nie było by tak źle. Może byłoby lepiej, gdybym po gimnazjum poszła do zawodówki i zrobiła jakiś zawód, a po liceum poszła do pracy. Że może gdybym wyszła z prostej, ale szczęśliwej rodziny, cieszyłabym się prostymi rzeczami i osiągnięciami.

 

Jestem przed trzydziestką i coraz częściej pojawiają się myśli, że może to już czas na dziecko. Ale nie wyobrażam sobie mieć dziecka, mieszkając tak blisko mojej mamy - ciągłe wtrącanie się, oceny moich działań wychowawczych itp. - wykończyłabym się psychicznie. Poza tym utrzymanie dziecka kosztuje - znowu wraca problem odkładania pieniędzy na wyprowadzkę.

Inna sprawa, że boję się, że nie będę dobrą matką. Że moje dziecko będzie czuło się skrzywdzone tak, jak ja się czuję.

 

Mój mąż nie jest z tych wylewnych. Wiem, że mnie kocha, ale nie okazuje tego, bo nie widzi potrzeby. Dla mnie to trudne, bo mam w sobie straszne pragnienie bycia potrzebną.

 

I taka oto jestem teraz. Zaplątana w swoje wewnętrzne konflikty i smutki. Stale pogrążona w martwieniu się - jak nie praca, to wyprowadzka, chociaż teraz głównie praca.

wyrosłam w poczuciu winy... w poczuciu, że to wstyd nie być najlepszym.

że nie zasługuję na niektóre rzeczy, bo nie jestem wystarczająco dobra.

że na miłość trzeba sobie zasłużyć.

że musze ciągle wszystko udowadniać.

że jestem bezwartościowa, człowiek gorszego sortu

odczuwam poczucie winy nawet, jak mam zrobić coś dla siebie - np. kupić sobie ksiażke, bluzkę...

 

 

to wcale nie pomaga mi realizować się, raczej przeszkadza.

mam takie momenty, że jest lepiej i myślę, że dam radę. A potem jest gorzej i jest jak teraz - jest mi ciężko i szukam pomocy.

mój mąż nigdy czegoś takiego nie doświadczył, bo wyrosł w zdrowym domu (bardzo lubię moją teściową :-) ); nie chce go nadmiernie obarczać moimi smutkami... a jednocześnie strasznie potrzebuję wsparcia od niego :(

 

Próbowałam dostać się do psychologa na NFZ, ale w poradni nikt nie odbiera telefonu ani nie odpisuje na maile. Na prywatne wizyty mnie nie stać - znów wraca problem oszczędzania.

 

Nie wiem, o co chodzi. Czy jestem DDD? Może. A może to depresja? nie wiem.

 

Chciałabym odszukać w sobie radość życia. Tą młoda kobietę, która jestem. Boję się, że tracę najlepszy czas.

 

Czasami myślę, że przydałoby się w moim życiu totalne przewartościowanie, że może własnie dziecko - ale nie chce wchodzić w macierzyństwo taka niepoukladana (pytanie, czy to dobre podejście, czy znowu myśl na zasadzie "nie chcę być mamą, skoro nie będę mogła być perfekcyjną mamą")

 

proszę, niech ktoś coś napisze...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witaj , problemy z mama widzę miałaś od zawsze , zacznij zyc dla siebie , porozmawiaj z mezem. Masz trudna sytuacje, nie masz dokąd uciec, tak bym to ujela, co do poczucia winy np, z zakupem bluzki itp, mam tak samo, nie czujemy swojej wartosci, gdzies nam uciekla i musimy ja odnaleźć..

 

Zawsze musialas byc najlepsza , lecz teraz najważniejsze jest to bys byla zdrowa.

 

-- 15 mar 2014, 17:58 --

 

Jeszcze jedno , ja rowniez za wszystko przepraszam , a przeciez obie nic zlego nie zrobilysmy.

 

-- 15 mar 2014, 18:02 --

 

katapulta, Dziecko by moglo Cie zmienic, nie musisz byc idealna dla niego , tutaj najwazniejsza jest milosc matczyna, a Ty taka masz...wrazliwa kobietko.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jestem przed trzydziestką i coraz częściej pojawiają się myśli, że może to już czas na dziecko. Ale nie wyobrażam sobie mieć dziecka, mieszkając tak blisko mojej mamy - ciągłe wtrącanie się, oceny moich działań wychowawczych itp. - wykończyłabym się psychicznie.

Z jednej strony dobrze, że masz na uwadze swoje słabości , zdajesz sobie sprawę, że dziecko to nie zabawka i decydując się na nie należy mieć na uwadze również otoczenie, które by na Was wpływało. Z drugiej jednak strony wydaje mi się , że kiedyś w końcu trzeba chyba czemuś się przeciwstawić(przekraczaniu granic przez matkę), by samemu zacząć swobodnie oddychać i dać sobie szansę na szczęście.

 

 

Inna sprawa, że boję się, że nie będę dobrą matką. Że moje dziecko będzie czuło się skrzywdzone tak, jak ja się czuję.

Gdyby każdy człowiek brał pod uwagę negatywne strony własnego dzieciństwa(każdy takie posiada) podczas decydowania się na potomstwo, to ludzkość już dawno przestałaby istnieć. Nigdy nie było, nie ma i nie będzie idealnych matek i ojców. Jako osoba w jakiś tam swój prywatny sposób doświadczona potrafisz oddzielić patologię od normalności. Wiesz co potrafi zaboleć. Nie wydaje mi się, abyś dążyła do powtórki z rozrywki nawet będąc teraz po drugiej stronie lustra.

 

w poczuciu, że to wstyd nie być najlepszym.

Wstydem to być w czymś najlepszym i przy tym nie być człowiekiem. To taka psychologiczna słoma z butów. Nie sądzę, że warto do takich cech charakteru dążyć.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Próbowałam dostać się do psychologa na NFZ, ale w poradni nikt nie odbiera telefonu ani nie odpisuje na maile.

 

Dzwoń do skutku na pewno ktoś w końcu odbierze (dzwoń lepiej bardziej po południu, niż do południa, bo rano mają najwięcej roboty), jeśli nie to spróbuj z inną poradnią albo się tam przejdź. Pamiętaj, że do psychologa trzeba mieć skierowanie, tylko do psychiatry nie jest ono wymagane.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Próbowałam dostać się do psychologa na NFZ, ale w poradni nikt nie odbiera telefonu ani nie odpisuje na maile.

 

Dzwoń do skutku na pewno ktoś w końcu odbierze (dzwoń lepiej bardziej po południu, niż do południa, bo rano mają najwięcej roboty), jeśli nie to spróbuj z inną poradnią albo się tam przejdź. Pamiętaj, że do psychologa trzeba mieć skierowanie, tylko do psychiatry nie jest ono wymagane.

 

na stronie, na której znalazłam namiar na przychodnię, jest podany zakres godzin do rejestracji 8-13. w tych godzinach jestem w pracy, także tylko dzwonienie wchodzi w grę....

 

Było tez napisane, że nie trzeba skierowania.

 

Czemu skierowanie tak właściwie? Chcę tylko pogadać.. może niekoniecznie od razu terapia....?

Czy to skierowanie musi być od psychiatry, czy może być od innego lekarza np. od internisty?

 

 

w poczuciu, że to wstyd nie być najlepszym.

Wstydem to być w czymś najlepszym i przy tym nie być człowiekiem. To taka psychologiczna słoma z butów. Nie sądzę, że warto do takich cech charakteru dążyć.

 

Nie chcę do tego dążyć. Dążę do tego, żeby zaakceptować siebie wraz ze swoimi porażkami, ale to trudne, bo przejmuje się każdą najmniejszą pierdołą... :( I to niestety widać - wydaje mi się, że to jest przyczyna, dla której w pracy stałam się ofiarą mobbingu :(

 

-- 20 gru 2014, 15:14 --

 

Nie było mnie na forum jakiś czas.

Udało mi się znaleźć nowa prace i trochę odżyłam :-) Co więcej, o dziwo, w pracy uchodzę chyba za osobę pewną siebie, taką, co nie da sobie w kaszę dmuchać. Nie wiem właściwie, dlaczego, skąd się to wzięło. Być może jestem w jakiś sposób zahartowana... ? Nie wiem. W każdym razie są tu ludzie, z którymi można pogadać, otwarci na różne poglądy (w przeciwieństwie do poprzedniej pracy, gdzie posiadanie swojego poglądu było jednoznaczne z byciem debilem).

 

Poza tym bardzo ciężko było się dostać na to stanowisko, próbowałam uparcie kilka razy. Także niezależnie od tego, co ktokolwiek powie, na tej płaszczyźnie jestem z siebie dumna.

 

Niestety, na innych płaszczyznach nic sie nie zmieniło. Weszłam na forum, ponieważ wciąż boli mnie to, czego doświadczam od osoby, która powinna być mi jedną z najbliższych, a nie jest. chodzi oczywiście o moją matkę.

I czasem żałuję, że mój mąż tak twardo stąpa po ziemi i uważa, że musimy to przetrwać tutaj, nie gdzie indziej. Gdyby miał podobny charakter, jak ja, to pewnie bez względu na wszystko wynieślibyśmy się gdziekolwiek i może nie mielibyśmy pieniędzy na nic poza podstawowe potrzeby, ale mielibyśmy święty spokój.

Wiem jednak, że on to robi dlatego, że widzi drugą stronę tego medalu...

Generalnie w tej sytuacji złotym środkiem jest to zagryzanie zebów i czekanie, ale ju.z mnie szczęka od tego boli :(

 

Do psychologa się nie dostałam i w końcu przestałam się o to starać... pewnie za jakiś czas wróci ta potrzeba, bo to, że teraz jest lepiej, oznacza, że za jakiś czas znów będzie gorzej :/

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×