Skocz do zawartości
Nerwica.com

Mój własny post powitalny


inkubator

Rekomendowane odpowiedzi

No tak, nie skumałem konwencji i w związku z uwagą wysłowionej wypadałoby nie uskuteczniać prywaty na wątku Szatejel i stworzyć swój własny. Bardzo przepraszam za niezręczność, to moje pierwsze w życiu forum.

 

Nie będę powtarzał tego co napisałem w temacie założonym przez Szatelej, trochę to teraz ma małe znaczenie. Opiszę może moje problemy trochę. No więc, zaczynając od strony formalnej, to nie mam jeszcze żadnej profesjonalnej diagnozy za sobą i nie wykazuję żadnych specyficznych objawów właściwych jakiejś konkretnej jednostce nozologicznej. Raz zrobiłem sobię test Beck'a i wykazało łagodną depresję, ale jeden test wiosny nie czyni, mam nawet wrażenie, że w populacji ogólnej jest spory odsetek osób z tzw. łagodną depresją. Niemniej jednak mam problemy, które się nasilają ostatnio i znacząco wpływają na moje funkcjonowanie i jakość relacji z bliskimi. Na pewno jest to problem umysłowy, natury psychologicznej i emocjonalnej.

 

Ogólnie rzecz biorąc mam napady złości. Nie biję nikogo, nie demoluję otoczenia (no za wyjątkiem jednego mebla), ale też nie panuję nad sobą. Zdarza się to w sytuacjach dezorientacji i konieczności szybkiego dokonywania decyzji.

 

Problemem jest też zbytnie przejmowanie się tym co inni mówią. Zawszę byłem "nadwrażliwy", czy "wrażliwy" czy inaczej tam. Bardzo chciałbym mieć w dupie to, co inni mówią na mój temat, tym bardziej, że ze względu na różnicę w zainteresowaniach i podejściu do życia między mną vs ludźmi ode mnie z domu są zasadnicze, w związku z czym mogą mi zaoferować głównie korygującą krytykę, która nijak ma się do tego, co sam sobie prywatnie wykształciłem.

 

Jak widać mam też problem z poczuciem tożsamości. Nieustannie oscyluję pomiędzy bezwzględnym bronieniem swoich prywatnych racji, poglądów, tego co sam w sobie wykształciłem, a poczuciu winy i wstydu, że zawodzę mi bliskich, którzy niekoniecznie mają plan na moje życie kompatybilny z tym co sam sobie myślę na ten temat.

 

Nie chcę wyjść na totalną mendę :105: Bardzo mi zależy na nich, szczególnie na jednej bardzo bliskiej mi osobie i widzę, że swoimi problemami ją przeciążam i absorbuję, co bardzo źle ostatnio wpływa na to, co jest między nami. I nienawidzę siebie za to...

 

Oto ja i moje wewnętrzne konflikty. Napiszcie co sobie myślicie :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Cześć.

Nie mam jeszcze umiejętności aby po przeczytaniu jednego posta umieć doradzić osobie, może da się to, ale wymaga z pewnością praktyki. :D

 

Moja rada to pogodzić się, że cierpienie jest obecne w życiu. Nie chcesz chyba się łudzić, że czekają cię tylko pozytywne chwile. :) Plus jest taki, że trudy potrafią nas rozwinąć. Jak mówił A. Schwarzenegger: "Nie ma bólu, nie ma przyrostów" (mięśni). Tu akurat ogólnie chodzi mi o życie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Cześć.

Nie mam jeszcze umiejętności aby po przeczytaniu jednego posta umieć doradzić osobie, może da się to, ale wymaga z pewnością praktyki. :D

 

Moja rada to pogodzić się, że cierpienie jest obecne w życiu. Nie chcesz chyba się łudzić, że czekają cię tylko pozytywne chwile. :) Plus jest taki, że trudy potrafią nas rozwinąć. Jak mówił A. Schwarzenegger: "Nie ma bólu, nie ma przyrostów" (mięśni). Tu akurat ogólnie chodzi mi o życie.

 

 

Wiesz Monk, ja osobiście nie wierzę w możliwość doradzania komuś na podstawie jednej wypowiedzi :smile:. Ale broń Boże nie chcę dewaluować tego co napisałeś, wręcz przeciwnie, zwróciłeś uwagę na pewien ciekawyz mojego punktu widzenia aspekt życia. Do tego stopnia, że nie mogę zasnąć :). Chodzi o cierpienie. Kurcze, z jednej strony przekonanie o konieczności znoszenia niepowodzeń, czy przeżywania bólu jest mi bliskie i przez lata bezapelacyjnie wyznawane przeze mnie. Jednak myślę teraz intensywnie o tym, poddaję ten pogląd rewizji, z perspektywy tego, co do tej pory doświadczyłem, tudzież nauczyłem się.

Ta aluzja ze Schwarzeneggera przypomniała mi np. o moich pięcioletnich doświadczeniach z jiu-jitsu. Cała idea treningu polega na tym, że musi być konsekwentnie i dobrze, że jest postęp. A o postępie świadczy ból. I tu się zgadzam, nie ma bólu, nie ma przyrostu. To jest oczywisty mechanizm, prosty, jak słowa, które go opisują. Ale zacząłem się zastanawiać jak to się stało, że przestałem trenować. Odpowiedzi są proste: bo miałem problemy z finansowaniem tego precedensu, z lenistwa, bo zacząłem chodzić z dziewczyną i powziąłem decyzję, że nie chcę reszty mojego życia 3 wieczory w tygodniu i 1 w weekend spędzać na sali treningowej. Ale z drugiej strony znam siebie na tyle by wiedzieć, że jak coś chcę osiągnąć, to poświęcę temu bardzo wiele. A co ma do tego ból, się spytasz. Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że moje trenowanie było wyjątkowo obfite w to uczucie. Ból witałem jak starego przyjaciela. Problem zaczął się wtedy, gdy zdałem sobie sprawę, że boli, a nie popycha to mnie na przód. Zacząłem zastanawiać się po co mi w wieku 21 lat to całe trenowanie. Dla zdrowia? Jakoś jak zaczynałem miałem przeszło 20 kg nadwagi i mi to nie przechodziło przez te 5 lat, nawet do dziś nie przeszło. Dla wyładowania agresji? Może i tak, gdyby nie to, że każdy z kim trenowałem powiedziałby Ci, że moją specjalnością były kontry (czyli czekanie na atak i obrona - defensywny jak cholera styl) i sukcesy które osiągałem na zawodach były uzyskiwane na skrzydłach strachu, furii w stylu Hulka zaś tam nie było. Dla zabawy? W momencie braku postępu, odkrywania coraz to nowszych technik, czy sposobów, walor rozrywkowy spada całkowicie do zera. Może przedstawiam to wszystko w czarnych barwach ze względu na mój ostatnimi czasy stan psychiczny, ale zaryzykowałbym stwierdzeniem, że robiłem to przede wszystkim dla bólu. Przyjąłem chyba podejście, że to cierpienie uszlachetnia. Problem w tym, że temu cierpieniu to MY musimy nadać sens. Tego mi wtedy brakowało. W momencie, gdy poznałem moją narzeczoną, pierwszą prawdziwą miłość, motyle w brzuchu etc., jakimś dziwnym sposobem na treningach zaczął mi ten ból bardziej przeszkadzać. Zacząłem zauważać, że w stosunku do innych z grupy robię bardzo małe postępy, jak nie żadne, przy nierzadko większym nakładzie wysiłku. Zaczęły mnie wkurzać teksty w stylu: "ty musisz dużo trenować, nie masz pamięci mięśniowej, szybko możesz zapominać, samodyscyplina w twoim przypadku jest bardzo ważna". Zacząłem się ostro wściekać na to, że byle palant, który przed treningiem wypala 3 papierosy osiąga w 2 tygodnie coś, na co ja muszę pracować przez miesiąc. I wtedy zrodziło się we mnie przekonanie, że to wszystko jest k*rwa mocno niesprawiedliwe. Pewnie w tym momencie narażam się na śmieszność, obserwując dyskusje na całym forum, szybko się przekonałem, że do takich wniosków ma milionkroć większe prawo niejeden z tutejszych forumowiczów. Ale takie mam podejście, że po ch*ja mi ból, który nie przynosi przyrostów. To się oczywiście kłóci z tym, co wcześniej napisałem, że to my nadajemy sens naszemu cierpieniu.

Ale też unikanie bólu, konfrontacji, skupienie się tylko i wyłącznie na gratyfikacjach jest też bez sensu. Od miesięcy się o tym przekonuję.

To jest może mój problem - gdzie zaczyna się ból, który rokuje coś pozytywnego, a w którym miejscu przeradza się w nadstawianie własnej dupy na obicie kijem :)

 

Kurde, myślałem, że jak Ci odpiszę, to mi trochę ulży, a mam wrażenie, że tylko po raz kolejny skoncentrowałem się na bólu i oddaliłem się od sposobów na uzyskanie jakichś dobrych rzeczy....

 

Ale nie traktuj tego jako krytykę, bardzo się cieszę, że zwróciłeś mi uwagę na takie tematy

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×