Skocz do zawartości
Nerwica.com

Potrzeba rozmowy


Hal.

Rekomendowane odpowiedzi

Ciężko jest mi zacząć ten wątek i napisać o czymkolwiek, ale postaram przedstawić się wszystko najlepiej jak mogę, bo muszę wreszcie to z siebie wyrzucić.

Mam 19 lat. Mój problem na zaczął się jakoś ze 2 lata temu. O swoim codziennym życiu nie mam się za bardzo co rozpisywać. Zaczęłam studia, mieszkam z babcią (matka nie żyje, z ojcem nie utrzymuje kontaktu). Oprócz babci właściwie jedyną osobą z jaką utrzymuje bliższy kontakt jest mój chłopak.

Trochę nie wiem od czego zacząć. Nie wiem co mi jest. Nie wiem czy to coś czym powinna się przejmować, czy po prostu jestem 'nadwrażliwą gówniarą', która szuka problemów chociaż wcale ich nie ma. Przez wspomniane 2 lata raz jest lepiej, raz gorzej. Ostatnio niestety znów jest gorzej, a za każdym razem moje dolegliwości wydają mi się być coraz bardziej intensywne.

W czym jest problem. Wylewam z siebie hektolitry łez, które są spowodowane natłokiem myśli, które mnie przybijają. Przede wszystkim nie wiem co mam zrobić ze swoim życiem. Nie widzę w nim sensu. Chciałabym je zakończyć ale nie mogę. Nie jestem w stanie tego zrobić, ze względu na moją babcią, która poza mną nie ma nikogo. Ona doświadczyła już wiele w swoim życiu i nie mogę jej zostawić samej. Mam jedynie coraz częściej nadzieję, że może zginę w jakiś przypadkowy sposób, co zrzuciłoby ze mnie ciężar 'odpowiedzialności'.

Kiedyś miałam marzenia, w szczególności jedno, największe, które mogło prowadzić mnie przez życie i sprawić, że kiedyś będę 'spełniona'. Nic wielkiego. Być może 'typowo babskie' pragnienie posiadania gromadki dzieci i zapewniania im szczęśliwego, ciepłego domu. Codzienne uszczęśliwianie swojego hipotetycznego życiowego partnera i sprawianie, że dzięki mnie czyjeś życie stanie się lepsze. Można by powiedzieć, że wszystko jest na dobrej drodze. Jestem ze swoim chłopakiem od ok. 3 lat i jest on najwspanialszą osobą jaką miałam okazję kiedykolwiek poznać. I tu chyba zaczyna się problem, jeden z wielu. Nie czuję się dla niego wystarczająco dobra. Cały czas zadręczam się tym, że on zasługuje na coś lepszego niż marnowanie swojego czasu ze mną. Mam wrażenie, że jedyne co daje mu w zamian za jego miłość i opiekę, to moje problemy, przez które on cierpi. Cały czas się o mnie martwi. Widzę, jak boli go widok coraz to nowych szram na moim ciele, jak drażni go brak odpowiedzi na pytanie ‘co mi jest’ lub ‘dlaczego to znów zrobiłam’. A ja po prostu nie wiem. Nie jestem mu w stanie odpowiedzieć, a za każdym razem kiedy próbuję zacząć rozmowę w pewnym momencie rezygnuje. Bo jak mam powiedzieć co mi dolega skoro sama nie wiem… Błędne koło się nakręca, a ja grzęznę w tym wszystkim coraz bardziej.

Oprócz niego nie mam nikogo z kim mogłabym porozmawiać. Nie mam przyjaciół, znajomych też mam bardzo mało. I to jest kolejny problem. Unikam wchodzenia w bliższe interakcje z ludźmi. Nienawidzę ludzi jako ogółu. Są dla mnie bandą bezmózgich marionetek, które idą jedna za drugą u utrudniając życie innym. Jednocześnie nienawidzę tego, że zawsze jestem od nich gorsza, we wszystkim. Zawsze staram się z całych moich sił i nie mam nic, a oni mają wszystko bez wysiłku i jeszcze tego nie doceniają. Ta niechęć do ludzi mnie już męczy. Nie potrafię jej zwalczyć chociaż mam jej już tak bardzo dosyć. Czasem, kiedy próbuję się przełamać i ‘wyjść do ludzi’ natychmiast się wycofuję. Boję się na nich otworzyć. Boję się zaufać ludziom, bo już parę ładnych razy boleśnie moje zaufanie zawiedli. Potrafię do dziś rozpamiętywać ‘niekorzystne’ sytuacje sprzed lat. Boję się kompromitacji. Ale nie przed ludźmi, tylko sama przed sobą. Boję się, ze okażę się niedoskonała w sposób, którego oni może nawet nie zauważą, a mi będzie to spędzać sen z powiek. Potrafię przez wiele dni rozpamiętywać takie sytuacje jak np. niezamierzone utrudnienie komuś opuszczenia autobusu. Ten ktoś przecież finalnie wysiadł tam gdzie chciał, ja dojechałam na swój przystanek i nikomu nie stała się krzywda. Ale ja nie radzę sobie ze świadomością ‘bycia gorszym człowiekiem’. Elementem masy, w której wszyscy utrudniają sobie nawzajem funkcjonowanie.

Czuje się przez to wszystko strasznie samotna, chociaż jednocześnie wmawiam sobie, ze nie powinnam. Jestem jednocześnie pogrążona w czarnych wizjach, a jednocześnie powtarzam sobie, że mam przecież dobre życie. Że te dwie osoby, które mam cały czas obok siebie to nawet więcej niż mogłabym wymagać. Doświadczam od nich więcej ciepła niż zapewne wiele innych osób doświadcza w wielu momentach swojego życia. I znów – oni są dobrzy, a ja nie potrafię się im odwdzięczyć. I błędne koło nakręca się po raz kolejny. Czuję się zaszczuta jak królik przez własne myśli.

I często sama nie wiem co odczuwam. Smutek, żal do ludzi i samej siebie, strach. Wpadam w jakąś niezrozumiałą panikę lub histerie w której wszystko urasta do rangi czegoś ponad moje siły. I cały czas zadręczam się tym, że wszystko tylko sobie wymyślam.

Ponadto martwi mnie stan mojego zdrowia. Kiedy byłam młodsza, byłam raczej ‘typowym chorującym raz do roku’ dzieckiem. Teraz choruje coraz ciężej. Jestem zmęczona, a kiedy nachodzą mnie moje nastroje wręcz wyczerpana. Obawiam się, że jedna przypadłość zaognia drugą, a organizm zaczyna mieć dosyć.

 

Mam za sobą wizytę u psychiatry. Było to jakoś na początku przypadłości. ‘Wysłało’ mnie tam liceum, kiedy wychowawczyni zauważyła, że chyba coś jest nie tak. Wizyta u specjalisty to chyba jeden z najbardziej traumatycznych momentów. Nie byłam w stanie powiedzieć mu nic. Cały czas zadawał mi pytania pod kątem schizofrenii, a kiedy szybko zorientował się, że to jednak nie to, chyba z 10 razy pytał mnie czy aby na pewno nie jestem w ciąży, bo to byłoby najłatwiejsze wytłumaczenie dla mojego obniżenia nastroju. Ku jego rozczarowaniu, moje problemy nie miały z tym nic wspólnego. Jedyna rada jakiej udzielił mojej babci, która musiała iść tam ze mną to ‘niech pani po prostu wzywa karetkę jakby coś sobie zrobiła’.

 

Nie wiem co mam robić, nie wiem co mam myśleć. Rozpisałam się, a i tak mam wrażenie, że nie zawarłam większości tego co mnie męczy. Bałagan w mojej głowie jest zbyt duży. Mówię o tym po raz pierwszy, ale musiałam. Nie wiem czemu. Chyba szukam jakiegokolwiek zrozumienia. Przepraszam za chaotyczność mojej wypowiedzi.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Doskonale Cie rozumiem i piszę w 100% szczerze. Miałem, albo właściwie mam podobny okres, bo również nie widzę większego sensu w życiu (nie tylko w swoim, ale ogólnie - w życiu). Sam sens istnienia, jeśli się nie wierzy w nic po śmierci moim zdaniem nie ma najmniejszego sensu. Celem życia przecież jest śmierć... JEDNAK zawsze twierdziłem, iż nie jestem w stanie znaleźć sobie żadnego sensu istnienia, nieustanne zastanawianie się "po co istnieję" w niczym nie pomagało... do czasu. Jakiś czas temu postawiłem sobie cel, iż moim sensem życia będzie sprawienie, że druga osoba autentycznie uwierzy, że życie ma sens. Skoro ja nie jestem w stanie, może będę w stanie sprawić, iż ktoś w to uwierzy. Problem mam jednak w tym, że już nie mam komu tego przekazać. Sam sobie nie jestem w stanie - nie widzę dla siebie wyjścia.

 

Ty masz pod tym względem lepszą sytuację od mojej, masz chłopaka, masz perspektywy na polepszenie życia...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witam. Myślę że to po prostu ( i aż) depresja. Ten "lekarz" to jakiś konował. Wydaj pare złotych i idz prywatnie (inne traktowanie) do innego.

Z lekarzami jest jak z hydraulikami, murarzami, księżmi itd. Są dobrzy i kiepszczaki - trafiłaś na tego ostatniego. Ze sposobu w jakim opisujesz to wszystko sadzę że jesteś babka z klasą i na pewno dasz radę. Dzisiaj takie żeczy się leczy i znowu mozna zyć normalnie. Ja walcuję z tą chorobą już pare lat. Jest lepiej albo gorzej ale jest i nawet trochę przywykłem. W porównaniu z tym jak się czułe przed leczeniem to raj. Warto.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Destrudo, dziękuję Ci za wypowiedź. To w pewien sposób 'kojące' (jakkolwiek by to nie brzmiało) zobaczyć, że ktoś rozumie.

 

kadzielnia, na moje - chyba - nieszczęście to był lekarz prywatnym. Jak większość naszych rodaków jestem do NFZetu nastawiona negatywnie, ale tam takie podejście by mnie zdziwiło. Fakt, że temu człowiekowi trzeba było zapłacić za jego fachową poradę sprawił, że ze swoim problemem jeszcze bardziej zamknęłam się w sobie. Już wole nic po sobie nie pokazywać, w obawie, że znów ktoś mnie wyśle do... kogokolwiek.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×