Skocz do zawartości
Nerwica.com

Rozczarowanie. Pustka. Bezsilność.


Rekomendowane odpowiedzi

Witam wszystkich chcących przebrnąć przez kolejną smutną historię.

 

Słowem wstępu, jestem 29-letnim facetem. Mam stałą pracę (w której ostatnio mocno się sypie, ale... to temat na inną opowieść). Mam swoje własne mieszkanie w centrum niewielkiego miasta. Mam więc warunki których zazdrości mi niejedna ze znanych mi osób. Jednocześnie żadna z nich nie potrafi pojąć przez co przechodzę.

 

Rok i kilka miesięcy temu umarła dziewczyna którą kochałem. Znajomosć z nią nie była łatwa. Poznaliśmy się pięć lat temu, latem. Mimo że z początku wydawała mi się kimś całkowicie nieodpowiednim dla mnie - inna muzyka, inne towarzystwo, inne podejście do przyszłości - to niespodziewanie szybko odnalazłem w niej wiele wartych uwagi cech. I stało się - związaliśmy się ze sobą. Pojechaliśmy na tygodniowy wyjazd w góry, który okazał się najcudowniejszym tygodniem mojego życia. Przemierzaliśmy szlaki w całkowicie odludnej okolicy, gdzie byliśmy chyba jedynymi turystami; poznawaliśmy siebie i odkrywaliśmy jak bardzo dobrze czujemy się ze sobą mimo dzielących nas pozorów. Szybko okazało się że owe pozory często mylą, i dziewczyna która uwielbiałą techno-imprezy wcale nie musi się źle dogadywać z długowłosym miłośnikiem mrocznych dźwięków. Była inteligentna, ambitna, czuła. Całymi dniami błądziliśmy po dzikich niemalże ostępach, nie napotykając żywej duszy podczas wędrówek; wieczorami odkrywaliśmy przyjemności jakie dawała nam naga, dzika bliskość. Było pięknie.

 

Po powrocie było przez jakiś czas nadal wspaniale. Spacery, ogniska ze znajomymi. Po trzech miesiącach zaczęło coś zgrzytać. Ona była bardzo ambitna - rozpoczynała właśnie pierwszy rok studiów. Znalazła współlokatorki do mieszkania i zadekowała się w stolicy, wracając jedynie na weekendy. Po czterech miesiącach bycia ze sobą "oficjalnie" postanowiła zakończyć nasz związek. Była jednak tak cudowna, że nie potrafiłem się na to zgodzić. Zapowiedziałem jej że jeszcze ją odzyskam.

 

O dziwo, udało mi się z nią utrzymać bardzo dobry kontakt. Zapowiedziałem jej, że przez miesiąc-dwa wolę się z nią nie widywać, żeby nie robić w afekcie jakichś przypałów. W końcu zacząłem się z nią znów spotykać. Po kilku miesiącach upewniliśmy się w tym, że bardzo się lubimy i cenimy. Zostaliśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. Nadal trwałem w postanowieniu, że jeszcze "będzie moja" - co zbywała trochę śmiechem, ale wiedziałem że też coś w tym widzi. Moją wiarę w sukces wzmacniało to, że cały czas nie wiązała się z nikim nowym. Mówiła, że jeszcze nie spotkała nikogo lepszego ode mnie. Ja miałem podobnie.

 

Mijały lata. Wszystko zaczęło się robić ciut chore. Nadal się lubiliśmy, ale czułem że coś jest z nią nie tak. W końcu przyznała się. Obojgu nam nie były obce narkotyki. Każde z nas przezyło okres fascynacji amfetaminą, marihuaną, extasy. Tyle że ja w pewnym momencie odszedłem od mocniejszych środków, po zakotwiczeniu się w pracy ograniczyłem się do palenia jointów. Ona była bardzo dobra z chemii. Co rusz opowiadała o nowej ciekawej substancji którą próbowała - był to czas kiedy na rynek narkotykowy wdarły się coraz wymyślniejsze syntetyki. Nie widziałem w tym nic specjalnie złego. Wiedziałem, że jest nadzwyczaj mądra, w porównaniu do osób z naszego otoczenia. Kiedy nasi osiedlowi znajomi pogrążali się w katastrofalnych w skutkach nałogach amfetaminy, thc, mefedronu i innych - ona nadal pilnie studiowała, ja cały czas pracowałem. Ja zarzuciłem narkotyki prawie całkowicie, ona - jak mówiła - brała takie rzeczy tylko na imprezach. Nie widziałem w tym nic złego.

 

Trzy lata po naszym rozstaniu, rok przed śmiercią, przyznała mi się że wpakowała się w heroinę. Byłem w szoku. Myślałem że ktoś tak mądry nie będzie bawił się w tak legendarnie paskudny syf. Ale twierdziła że wie o swoim błędzie. Że jest na odwyku. Że chodzi na terapie. Zacząłem się o nią troszczyć jeszcze bardziej. Od roku miałem już swje mieszkanie, nalegałem żeby przyjeżdzała jak najczęściej, żeby być z dala od warszawskiego "rynku". Ten rok był straszny. Zawsze obiecywała przyjechać w sobotę, i zawsze coś stawało na drodze. W którymś momencie nastąpł przełom - zaczęliśmy znów ze sobą sypiać. Opowiadała mi o tym jak dobrze jej idzie z odwykiem. Nie chciała na stałe wrócic do domu, miała ambicję dokończyć studia.

 

Ta ambija ją zabiła.

 

Ostatni raz żywą widziałem ją 11 grudnia 2011 roku. Przyjechała do mnie, żeby mnie pocieszyć, bo zdiagnozowano u mnie nieprzyjemną chorobę - zespół jelita drażliwego. Byłem załamany, ale podniosła mnie na duchu. Tego wieczora kochaliśmy się najnamiętniej w ciągu całej naszej znajomości. Powiedziała że ze mna czuje się najlepiej. Byłem przekonany że wreszcie mi się udało. Że wróci do mnie. BYło tak blisko.

 

Dwa tygodnie później umarła. Oficjalna przyczyna - sepsa. Nieoficjalna - nagłe przyjęcie opiatów w ilości która spowodowała wyłaćzenie narządów wewnętrznych.

 

Ponoć zniosłem to bardzo dobrze. Zrozumcie - cztery lata poświęcone komuś, kto cały czas twierdził że nie będziemy już nigdy razem. Cztery lata - być może płynnej - nadziei. Nie zliczę weekendów, które przez nią spędziłem sam w domu, czekając aż przyjedzie - tylko po to by usłyszeć że będzie za godzinę, za dwie, za cztery, że jednak nie da rady.

 

Umarła. W pewnym sensie, poczułem się wolny. Kochałem ją, ale był oto bardzo toksyczne kochanie.

 

Ale nie to jest źródłem moich problemów.

 

Kiedy poznałem Martę - poznałem też inną dziewczynę, Agatę. Całkowite przeciwieństwo - zero narkotyków, taka sama muza co ja. Takie same zainteresowania. Szybko zostaliśmy dobrymi znajomymi. Wielogodzinne rozmowy na czacie, miłe spotkania na piwie.

 

Agata zawsze wydawała mi się "za wysoka na moje progi". Była ciut dziwna. Nigdy nie związała się z żadnym mężczyzną. Twierdziła że nie poznała nikogo wartego zainteresowania. Mówiła że jest dziewicą, bo nie wyobraża sobie pójścia do łóżka z kimś kogo nie kocha. Kiedy Marta ze mną zerwała, duże pocieszenie znalazłem u Agaty. Podziwiałem ją za jej "czystość", za jej zasady, za intelekt.

 

Kiedy Marta umarła, próbowałem szybko znaleźć sobie kogoś na pocieszenie. Nie wyszło. Kilka prób poznania jakichś nowych dziewczyn, z których każda okazywała się bardziej niewarta zainteresowania od poprzedniej. W końcu, po pół roku, postanowiłem sobie dać spokój z nowopoznanymi laskami. Uznałem, że wolę się spotykać z Agatą - z którą małe miałem szanse na związek, ale gdzieś podświadomie myślałem, że może tylko sam zaniżam swoją samoocenę, że tylko wydaje mi się że jestem jej niegodny.

 

Zacząłem się z nia spotykać we dwójkę. Okazało się że wspaniale się rozumiemy. Ja podziwiałem jej "czystość", jej niezłomne zasady. Mieliśmy tyle wspólnych zainteresowań, i imponowało mi to jak dogłębnie zna się na tematach, które inni ludzie traktują powierzchownie. Nasze nocne rozmowy o literaturze, o kinie, muzyce, dawały mi siłę do przetrwania. Myślałem, ze skoro mam być sam, to przynajmniej mam kogoś tak samo samotnego do towarzystwa.

 

Ale w pewnym momencie poczułem ze jednak się w niej zakochałem. Że może powinieniem sróbować. Spróbować jakoś dotrzeć do tego anioła, do tego ideału. W ostatnim dniu grudnia poprzedniego roku urządziłem jej cudowny wieczór. Siedzielismy u mnie, w pokoju rozświetlonym świecami, słuchalismy winyli i było pięknie. Postanowiłem podpytać ją o kilka rzeczy. CZapytałem czemu nikogo nie ma. Odrzekła, że ma uraz ze względu na swoich rodziców - którzy od lat są ze sobą tylko z przyzwyczajenia, że tkwią w małżeństwie tylko ze względu na dzieci. Pomyslałem, że moge jej pokazać że da się inaczej. Zanotowałem to sobie w głowie, żeby coś z tym zadziałać. Po czym, tak, żeby się przekonać, upewnić, zapytałem żartobliwie, jak sobie radzi z seksem - zaczynałem się bowiem obawiac że może należy do tej rzadkiej kategorii osób aseksualnych; nigdy z nikim ponoć nie spała, ne miała chłopaka... Chciałem usłyszeć, że jej to nie interesuje, albo że załatwia to sama ze sobą, albo...

 

"Wyżywam się na imprezach" - powiedziała. I dodała "Mam kilku fuck buddies, to wszystko".

 

Mój świat runął.

 

Osoba którą uznawałem za ostatnią, która moze tak postępować, okazała się tak... brudna, ze skazą!...

 

Następstwem była bardzo niemiła sytuacja. Zacząłem ją prosić żeby w takim razie spróbowała tego ze mna, że dotąd bałem się jej nawet klepnąć w ramię po przyjacielsku, zeby nie naruszyć jej intymnej strefy. Nie chciała. Wyszła bardzo szybko ode mnie.

 

Przez kilka dni próbowałem jakoś z nią to obgadać, wyjasnić. Ale nie chciała słuchać. Dałem jej dwa tygodnie spokoju. Postanowiłem jakoś to przełknąć. Kilka dni temu jednak znów porozmawialiśmy i zakończyło się to wielką kłótnią.

 

Ona nie rozumie, że to co robi jest... niedobre. Twierdzi ze "czuje się ze sobą fantastycznie"

 

A ja jestem załamany. Bezradny. Czuję straszną pustkę. Osoba którą tak podziwiałem, za tą jej "dziewiczośc", "czystość", okazała się mnie przez tyle lat okłamywać. Nie potrafię pogodzić się z tym, że okazała się tak inna od orbrazu, który tworzyła wcześniej. Wyszło na to, że jest kimś zupełnie innym niż myślałem.

 

Od tygodni cierpię. Agata była moją podporą. Kiedy Marta umarła, myślałem że została mi na świecie przynajmniej jedna, naprawdę wartościowa osoba. Ktoś, z kim dogadywałem się lepiej niz z kimkolwiek na świecie. Teraz czuję obrzydzenie. Do niej, że tak ze sobą postępuje, że traktuje seks tylko jako zaspokojenie popędu. Do siebie, że wierzyłem ze jest właśnie inna niz dzisiejsze nastawione na pusty seks dziewczyny. Jestem tak straszliwie rozczarowany. Padła moja ostatnio podpora.

 

Teraz nie mam już z kim rozmawiać nocami. Zostałem całkiem sam. Ona była kimś z kim osiągnąłem taki poziom zrozumienia jak z nikim przedtem. Próbuję o niej zapomnieć. Ale wyryła na moim umyśle wielką skazę. Obawiam się teraz, że każdy człowiek taki może być. Znasz kogoś przez lata, ufasz mu, a może się okazać że jest zupełnie inny niż myślisz.

 

Samotnosć mnie przytłacza. Nie mam siły żeby szukać kogoś nowego. A nawet jak mam takie przebłyski, to szybko tłumi je mysl - że nie waro. Ze nie ma po co, bo i tak finalnie zostanę oszukany.

 

Miesiąc temu poszedłem do psychiatry. Zacząłem lecznie. Ale na razie leki nie przynoszą ukojenia. To, chwilowo, daje tylko alkohol. Ale ile można tak ciągnąć?

 

Może wydac wam się niesmaczne, że dużo bardziej przeżywam źle ulokowaną miłośc, niż śmierć tej - być może - prawdziwej. Ale Marty już nie ma. Leży w ziemi i się rozkłada. A Agata żyje, cieszy się życiem, "fantastycznie czuje się ze sobą", być może nawet w chwili gdy to piszę - pieprzy się z którymś swoim fuck buddy.

 

Dręczy mnie obawa, prawie pewność, że drugiej takiej osoby, z którą tak dobrze mi się czuł, juz nigdy nie znajdę. Od dłuższego czasu myślę żeby zakończyć swoje cierpienia. Fantazjuję o sznurze na szyi, o torach pociągu, o furze tabletek które sprawią że zasnę na zawsze. Dostałem od psychiatry jedne leki, dugie, trzecie. Żadne jeszcze nie dały mi tego czeo pragnę - spokoju. Zapomnienia. Obsesyjnie sprawdzam "co u Agaty" - jej profil na FB, na filmwebie... sprawdzam czy jest "online" czyli w domu, czy :offline" - czyli potencjalnie u jakiegoś kochanka. Nie potrafię przestać :(

 

Tak bardzo chciałbym o niej zapomnieć. O rozczarowaniu, którego mi przysporzyła. A z drugiej strony - uwielbiam ją nadal i chcę ją pamiętać. Mam w głowie straszny chaos. Straciłem całkowicie zdolnosć odczuwania radości. Nie cieszy mnie żaden film,żadna ksiażka, żadna muzyka - jak ma mnie cieszyć skoro nie mogę się do niej odezwać i radośnie poinformować o nowym znalezisku, co spowodowałoby wielogodzinną rozmowę na ten temat..?

 

Musiałem to wam napisać. Nie mam serca mówić o tym po raz setny tym niewielu znajomym którzy mi zostali. Cierpię w samotności. Po pracy wracam do pustego mieszkania i jedyne czego pragnę to żeby odwrócić wszystko, sprawić żeby się zmieniła; ale mogę jedynie nawalić się i pójść spac. Tylko jak śpię to o niej nie myślę.

 

Rozczarowanie. Pustka. Bezsilność.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witam wszystkich chcących przebrnąć przez kolejną smutną historię.

 

Słowem wstępu, jestem 29-letnim facetem. Mam stałą pracę (w której ostatnio mocno się sypie, ale... to temat na inną opowieść). Mam swoje własne mieszkanie w centrum niewielkiego miasta. Mam więc warunki których zazdrości mi niejedna ze znanych mi osób. Jednocześnie żadna z nich nie potrafi pojąć przez co przechodzę.

 

Rok i kilka miesięcy temu umarła dziewczyna którą kochałem. Znajomosć z nią nie była łatwa. Poznaliśmy się pięć lat temu, latem. Mimo że z początku wydawała mi się kimś całkowicie nieodpowiednim dla mnie - inna muzyka, inne towarzystwo, inne podejście do przyszłości - to niespodziewanie szybko odnalazłem w niej wiele wartych uwagi cech. I stało się - związaliśmy się ze sobą. Pojechaliśmy na tygodniowy wyjazd w góry, który okazał się najcudowniejszym tygodniem mojego życia. Przemierzaliśmy szlaki w całkowicie odludnej okolicy, gdzie byliśmy chyba jedynymi turystami; poznawaliśmy siebie i odkrywaliśmy jak bardzo dobrze czujemy się ze sobą mimo dzielących nas pozorów. Szybko okazało się że owe pozory często mylą, i dziewczyna która uwielbiałą techno-imprezy wcale nie musi się źle dogadywać z długowłosym miłośnikiem mrocznych dźwięków. Była inteligentna, ambitna, czuła. Całymi dniami błądziliśmy po dzikich niemalże ostępach, nie napotykając żywej duszy podczas wędrówek; wieczorami odkrywaliśmy przyjemności jakie dawała nam naga, dzika bliskość. Było pięknie.

 

Po powrocie było przez jakiś czas nadal wspaniale. Spacery, ogniska ze znajomymi. Po trzech miesiącach zaczęło coś zgrzytać. Ona była bardzo ambitna - rozpoczynała właśnie pierwszy rok studiów. Znalazła współlokatorki do mieszkania i zadekowała się w stolicy, wracając jedynie na weekendy. Po czterech miesiącach bycia ze sobą "oficjalnie" postanowiła zakończyć nasz związek. Była jednak tak cudowna, że nie potrafiłem się na to zgodzić. Zapowiedziałem jej że jeszcze ją odzyskam.

 

O dziwo, udało mi się z nią utrzymać bardzo dobry kontakt. Zapowiedziałem jej, że przez miesiąc-dwa wolę się z nią nie widywać, żeby nie robić w afekcie jakichś przypałów. W końcu zacząłem się z nią znów spotykać. Po kilku miesiącach upewniliśmy się w tym, że bardzo się lubimy i cenimy. Zostaliśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. Nadal trwałem w postanowieniu, że jeszcze "będzie moja" - co zbywała trochę śmiechem, ale wiedziałem że też coś w tym widzi. Moją wiarę w sukces wzmacniało to, że cały czas nie wiązała się z nikim nowym. Mówiła, że jeszcze nie spotkała nikogo lepszego ode mnie. Ja miałem podobnie.

 

Mijały lata. Wszystko zaczęło się robić ciut chore. Nadal się lubiliśmy, ale czułem że coś jest z nią nie tak. W końcu przyznała się. Obojgu nam nie były obce narkotyki. Każde z nas przezyło okres fascynacji amfetaminą, marihuaną, extasy. Tyle że ja w pewnym momencie odszedłem od mocniejszych środków, po zakotwiczeniu się w pracy ograniczyłem się do palenia jointów. Ona była bardzo dobra z chemii. Co rusz opowiadała o nowej ciekawej substancji którą próbowała - był to czas kiedy na rynek narkotykowy wdarły się coraz wymyślniejsze syntetyki. Nie widziałem w tym nic specjalnie złego. Wiedziałem, że jest nadzwyczaj mądra, w porównaniu do osób z naszego otoczenia. Kiedy nasi osiedlowi znajomi pogrążali się w katastrofalnych w skutkach nałogach amfetaminy, thc, mefedronu i innych - ona nadal pilnie studiowała, ja cały czas pracowałem. Ja zarzuciłem narkotyki prawie całkowicie, ona - jak mówiła - brała takie rzeczy tylko na imprezach. Nie widziałem w tym nic złego.

 

Trzy lata po naszym rozstaniu, rok przed śmiercią, przyznała mi się że wpakowała się w heroinę. Byłem w szoku. Myślałem że ktoś tak mądry nie będzie bawił się w tak legendarnie paskudny syf. Ale twierdziła że wie o swoim błędzie. Że jest na odwyku. Że chodzi na terapie. Zacząłem się o nią troszczyć jeszcze bardziej. Od roku miałem już swje mieszkanie, nalegałem żeby przyjeżdzała jak najczęściej, żeby być z dala od warszawskiego "rynku". Ten rok był straszny. Zawsze obiecywała przyjechać w sobotę, i zawsze coś stawało na drodze. W którymś momencie nastąpł przełom - zaczęliśmy znów ze sobą sypiać. Opowiadała mi o tym jak dobrze jej idzie z odwykiem. Nie chciała na stałe wrócic do domu, miała ambicję dokończyć studia.

 

Ta ambija ją zabiła.

 

Ostatni raz żywą widziałem ją 11 grudnia 2011 roku. Przyjechała do mnie, żeby mnie pocieszyć, bo zdiagnozowano u mnie nieprzyjemną chorobę - zespół jelita drażliwego. Byłem załamany, ale podniosła mnie na duchu. Tego wieczora kochaliśmy się najnamiętniej w ciągu całej naszej znajomości. Powiedziała że ze mna czuje się najlepiej. Byłem przekonany że wreszcie mi się udało. Że wróci do mnie. BYło tak blisko.

 

Dwa tygodnie później umarła. Oficjalna przyczyna - sepsa. Nieoficjalna - nagłe przyjęcie opiatów w ilości która spowodowała wyłaćzenie narządów wewnętrznych.

 

Ponoć zniosłem to bardzo dobrze. Zrozumcie - cztery lata poświęcone komuś, kto cały czas twierdził że nie będziemy już nigdy razem. Cztery lata - być może płynnej - nadziei. Nie zliczę weekendów, które przez nią spędziłem sam w domu, czekając aż przyjedzie - tylko po to by usłyszeć że będzie za godzinę, za dwie, za cztery, że jednak nie da rady.

 

Umarła. W pewnym sensie, poczułem się wolny. Kochałem ją, ale był oto bardzo toksyczne kochanie.

 

Ale nie to jest źródłem moich problemów.

 

Kiedy poznałem Martę - poznałem też inną dziewczynę, Agatę. Całkowite przeciwieństwo - zero narkotyków, taka sama muza co ja. Takie same zainteresowania. Szybko zostaliśmy dobrymi znajomymi. Wielogodzinne rozmowy na czacie, miłe spotkania na piwie.

 

Agata zawsze wydawała mi się "za wysoka na moje progi". Była ciut dziwna. Nigdy nie związała się z żadnym mężczyzną. Twierdziła że nie poznała nikogo wartego zainteresowania. Mówiła że jest dziewicą, bo nie wyobraża sobie pójścia do łóżka z kimś kogo nie kocha. Kiedy Marta ze mną zerwała, duże pocieszenie znalazłem u Agaty. Podziwiałem ją za jej "czystość", za jej zasady, za intelekt.

 

Kiedy Marta umarła, próbowałem szybko znaleźć sobie kogoś na pocieszenie. Nie wyszło. Kilka prób poznania jakichś nowych dziewczyn, z których każda okazywała się bardziej niewarta zainteresowania od poprzedniej. W końcu, po pół roku, postanowiłem sobie dać spokój z nowopoznanymi laskami. Uznałem, że wolę się spotykać z Agatą - z którą małe miałem szanse na związek, ale gdzieś podświadomie myślałem, że może tylko sam zaniżam swoją samoocenę, że tylko wydaje mi się że jestem jej niegodny.

 

Zacząłem się z nia spotykać we dwójkę. Okazało się że wspaniale się rozumiemy. Ja podziwiałem jej "czystość", jej niezłomne zasady. Mieliśmy tyle wspólnych zainteresowań, i imponowało mi to jak dogłębnie zna się na tematach, które inni ludzie traktują powierzchownie. Nasze nocne rozmowy o literaturze, o kinie, muzyce, dawały mi siłę do przetrwania. Myślałem, ze skoro mam być sam, to przynajmniej mam kogoś tak samo samotnego do towarzystwa.

 

Ale w pewnym momencie poczułem ze jednak się w niej zakochałem. Że może powinieniem sróbować. Spróbować jakoś dotrzeć do tego anioła, do tego ideału. W ostatnim dniu grudnia poprzedniego roku urządziłem jej cudowny wieczór. Siedzielismy u mnie, w pokoju rozświetlonym świecami, słuchalismy winyli i było pięknie. Postanowiłem podpytać ją o kilka rzeczy. CZapytałem czemu nikogo nie ma. Odrzekła, że ma uraz ze względu na swoich rodziców - którzy od lat są ze sobą tylko z przyzwyczajenia, że tkwią w małżeństwie tylko ze względu na dzieci. Pomyslałem, że moge jej pokazać że da się inaczej. Zanotowałem to sobie w głowie, żeby coś z tym zadziałać. Po czym, tak, żeby się przekonać, upewnić, zapytałem żartobliwie, jak sobie radzi z seksem - zaczynałem się bowiem obawiac że może należy do tej rzadkiej kategorii osób aseksualnych; nigdy z nikim ponoć nie spała, ne miała chłopaka... Chciałem usłyszeć, że jej to nie interesuje, albo że załatwia to sama ze sobą, albo...

 

"Wyżywam się na imprezach" - powiedziała. I dodała "Mam kilku fuck buddies, to wszystko".

 

Mój świat runął.

 

Osoba którą uznawałem za ostatnią, która moze tak postępować, okazała się tak... brudna, ze skazą!...

 

Następstwem była bardzo niemiła sytuacja. Zacząłem ją prosić żeby w takim razie spróbowała tego ze mna, że dotąd bałem się jej nawet klepnąć w ramię po przyjacielsku, zeby nie naruszyć jej intymnej strefy. Nie chciała. Wyszła bardzo szybko ode mnie.

 

Przez kilka dni próbowałem jakoś z nią to obgadać, wyjasnić. Ale nie chciała słuchać. Dałem jej dwa tygodnie spokoju. Postanowiłem jakoś to przełknąć. Kilka dni temu jednak znów porozmawialiśmy i zakończyło się to wielką kłótnią.

 

Ona nie rozumie, że to co robi jest... niedobre. Twierdzi ze "czuje się ze sobą fantastycznie"

 

A ja jestem załamany. Bezradny. Czuję straszną pustkę. Osoba którą tak podziwiałem, za tą jej "dziewiczośc", "czystość", okazała się mnie przez tyle lat okłamywać. Nie potrafię pogodzić się z tym, że okazała się tak inna od orbrazu, który tworzyła wcześniej. Wyszło na to, że jest kimś zupełnie innym niż myślałem.

 

Od tygodni cierpię. Agata była moją podporą. Kiedy Marta umarła, myślałem że została mi na świecie przynajmniej jedna, naprawdę wartościowa osoba. Ktoś, z kim dogadywałem się lepiej niz z kimkolwiek na świecie. Teraz czuję obrzydzenie. Do niej, że tak ze sobą postępuje, że traktuje seks tylko jako zaspokojenie popędu. Do siebie, że wierzyłem ze jest właśnie inna niz dzisiejsze nastawione na pusty seks dziewczyny. Jestem tak straszliwie rozczarowany. Padła moja ostatnio podpora.

 

Teraz nie mam już z kim rozmawiać nocami. Zostałem całkiem sam. Ona była kimś z kim osiągnąłem taki poziom zrozumienia jak z nikim przedtem. Próbuję o niej zapomnieć. Ale wyryła na moim umyśle wielką skazę. Obawiam się teraz, że każdy człowiek taki może być. Znasz kogoś przez lata, ufasz mu, a może się okazać że jest zupełnie inny niż myślisz.

 

Samotnosć mnie przytłacza. Nie mam siły żeby szukać kogoś nowego. A nawet jak mam takie przebłyski, to szybko tłumi je mysl - że nie waro. Ze nie ma po co, bo i tak finalnie zostanę oszukany.

 

Miesiąc temu poszedłem do psychiatry. Zacząłem lecznie. Ale na razie leki nie przynoszą ukojenia. To, chwilowo, daje tylko alkohol. Ale ile można tak ciągnąć?

 

Może wydac wam się niesmaczne, że dużo bardziej przeżywam źle ulokowaną miłośc, niż śmierć tej - być może - prawdziwej. Ale Marty już nie ma. Leży w ziemi i się rozkłada. A Agata żyje, cieszy się życiem, "fantastycznie czuje się ze sobą", być może nawet w chwili gdy to piszę - pieprzy się z którymś swoim fuck buddy.

 

Dręczy mnie obawa, prawie pewność, że drugiej takiej osoby, z którą tak dobrze mi się czuł, juz nigdy nie znajdę. Od dłuższego czasu myślę żeby zakończyć swoje cierpienia. Fantazjuję o sznurze na szyi, o torach pociągu, o furze tabletek które sprawią że zasnę na zawsze. Dostałem od psychiatry jedne leki, dugie, trzecie. Żadne jeszcze nie dały mi tego czeo pragnę - spokoju. Zapomnienia. Obsesyjnie sprawdzam "co u Agaty" - jej profil na FB, na filmwebie... sprawdzam czy jest "online" czyli w domu, czy :offline" - czyli potencjalnie u jakiegoś kochanka. Nie potrafię przestać :(

 

Tak bardzo chciałbym o niej zapomnieć. O rozczarowaniu, którego mi przysporzyła. A z drugiej strony - uwielbiam ją nadal i chcę ją pamiętać. Mam w głowie straszny chaos. Straciłem całkowicie zdolnosć odczuwania radości. Nie cieszy mnie żaden film,żadna ksiażka, żadna muzyka - jak ma mnie cieszyć skoro nie mogę się do niej odezwać i radośnie poinformować o nowym znalezisku, co spowodowałoby wielogodzinną rozmowę na ten temat..?

 

Musiałem to wam napisać. Nie mam serca mówić o tym po raz setny tym niewielu znajomym którzy mi zostali. Cierpię w samotności. Po pracy wracam do pustego mieszkania i jedyne czego pragnę to żeby odwrócić wszystko, sprawić żeby się zmieniła; ale mogę jedynie nawalić się i pójść spac. Tylko jak śpię to o niej nie myślę.

 

Rozczarowanie. Pustka. Bezsilność.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

deader, nie zabila jej ambicja, a sepsa, którą zapewne spowodowały narkotyki. To normalne, ze przezywasz żałobę a nawet własnie utracone nadzieje związane z tą dziewczyna. Niestety, na to głownie czas, leczenie psychiatry tez pomoże niemniej tez trzeba czasu. Alkohol to nie jest wyjscie. Zrozumiale jest tez to, ze teraz takze bardziej przezywasz zle ulokowana miłość, ponieważ człowieka zawsze bardziej dotyka to co dla niego jest najważniejsze. Masz dwa problemy: a) żałoba, ktora musisz przejść, i b) źle ulokowana miłość. Takie życie ;) ze to nie jest bajka, i trzeba sobie radzic z tym co nas spotyka. To także ważne doświadczenia, z których należy wyciągać wnioski na przyszłość. To ze sie zawiodłeś, to bywa, teraz byc może nie będziesz wierzył każdemu słowo dziewczyny, a najpierw bliżej ja zapoznaj. Pozdrawiam.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

deader, nie zabila jej ambicja, a sepsa, którą zapewne spowodowały narkotyki. To normalne, ze przezywasz żałobę a nawet własnie utracone nadzieje związane z tą dziewczyna. Niestety, na to głownie czas, leczenie psychiatry tez pomoże niemniej tez trzeba czasu. Alkohol to nie jest wyjscie. Zrozumiale jest tez to, ze teraz takze bardziej przezywasz zle ulokowana miłość, ponieważ człowieka zawsze bardziej dotyka to co dla niego jest najważniejsze. Masz dwa problemy: a) żałoba, ktora musisz przejść, i b) źle ulokowana miłość. Takie życie ;) ze to nie jest bajka, i trzeba sobie radzic z tym co nas spotyka. To także ważne doświadczenia, z których należy wyciągać wnioski na przyszłość. To ze sie zawiodłeś, to bywa, teraz byc może nie będziesz wierzył każdemu słowo dziewczyny, a najpierw bliżej ja zapoznaj. Pozdrawiam.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Umarła. W pewnym sensie, poczułem się wolny. Kochałem ją, ale był oto bardzo toksyczne kochanie.

 

Ale nie to jest źródłem moich problemów.

Czy aby na pewno? Kochanie to nie tylko jedność szczęście i kolory, to też cierpienie ból i rozczarowanie. Ty nie chcesz widzieć tych ciemnych stron miłości.

 

Samotnosć mnie przytłacza. Nie mam siły żeby szukać kogoś nowego. A nawet jak mam takie przebłyski, to szybko tłumi je mysl - że nie waro. Ze nie ma po co, bo i tak finalnie zostanę oszukany.
Zapewniam Cię, że warto.

 

Poczekaj pozwól mówić sercu

Które uwielbia cichą mowę

I które widzi znacznie więcej

Niż oczy twoje roztargnione

Maanam

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Umarła. W pewnym sensie, poczułem się wolny. Kochałem ją, ale był oto bardzo toksyczne kochanie.

 

Ale nie to jest źródłem moich problemów.

Czy aby na pewno? Kochanie to nie tylko jedność szczęście i kolory, to też cierpienie ból i rozczarowanie. Ty nie chcesz widzieć tych ciemnych stron miłości.

 

Samotnosć mnie przytłacza. Nie mam siły żeby szukać kogoś nowego. A nawet jak mam takie przebłyski, to szybko tłumi je mysl - że nie waro. Ze nie ma po co, bo i tak finalnie zostanę oszukany.
Zapewniam Cię, że warto.

 

Poczekaj pozwól mówić sercu

Które uwielbia cichą mowę

I które widzi znacznie więcej

Niż oczy twoje roztargnione

Maanam

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dziwi mnie twoje myślenie o seksualności kobiet - tak jakby one nie miały popędu sex. i nie mogły go rozładowywać.

 

Dalej, drugą swoją dziewczynę traktowałeś przedmiotowo - jak "podporę" ... Mało kto, chce być antidotum na czyjąś pustkę, żałobę.

 

Ciekawe jest również to, dlaczego "wybierasz" kobiety "problemowe" - jedną narkomankę, a drugą z ryzykownymi zachowaniami sex. - z którymi prędzej czy później będziesz czuł się właśnie rozczarowany, pusty i bezsilny.

 

Zamiast - albo obok - psychiatry, polecam psychoterapię.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dziwi mnie twoje myślenie o seksualności kobiet - tak jakby one nie miały popędu sex. i nie mogły go rozładowywać.

 

Dalej, drugą swoją dziewczynę traktowałeś przedmiotowo - jak "podporę" ... Mało kto, chce być antidotum na czyjąś pustkę, żałobę.

 

Ciekawe jest również to, dlaczego "wybierasz" kobiety "problemowe" - jedną narkomankę, a drugą z ryzykownymi zachowaniami sex. - z którymi prędzej czy później będziesz czuł się właśnie rozczarowany, pusty i bezsilny.

 

Zamiast - albo obok - psychiatry, polecam psychoterapię.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dziex za odpowiedzi.

 

@agusiaww Myślę że żałobę już mam dawno za sobą. Może to się wydać pozornie "bezduszne" ale o zmarłej Marcie od dawna właściwie nie myślę. Dla mnie to zamknięty rozdział, przeszłość. Co do "lepszego poznawania" wybranek - w tym właśnie widzę problem, bo skoro po kilkuletniej znajomości dziewczyna ukazuje oblicze zupełnie inne niż myślałem, to skąd pewność że taka sytuacja się nie powtórzy? Zaczynam nabierać przekonania że z każdą kolejną może być tak samo i to strasznie demotywuje.

 

@Cheshire Cat Mylne spostrzeżenia. Ja jak najbardziej rozumiem kwestię cierpienia w miłości, to między innymi dlatego przez tyle lat wytrwale znosiłem wszystkie wybryki Marty - bo wiedziałem że wcale nie zawsze może być różowo i z fruwającymi dookoła motylkami. Dotąd raczej doświadczałem sytuacji odwrotnych - moje poprzednie partnerki zostawiały mnie kiedy tylko pojawiał się jakiś problem, zamiast trochę pocierpieć i wspólnie go rozwiązać wolały mnie zostawić i przerzucić się na kogoś kto problemów nie ma...

 

@essprit Może to ciemnogrodzkie, zacofane podejście, ale jednak wolałem wierzyć że to my jesteśmy nastawieni na przedmiotowy seks, a kobiety szukają czegoś więcej. Ja dobrze wiem że seksualnosć kobiet nie sprowadza się do "leżę i podziwiam sufit"; chodzi mi raczej o kwestię szanowania swojej osoby.

 

A to dlaczego "celuję" w kobiety z problemami nie jest dla mnie tajemnicą. Po prostu wiem że sam w kilku kwestiach jestem "popsuty". I szukam kogoś także "popsutego", żeby wspólnie się "naprawić". Problem leży w tym, że jakoś nie trafiam na kobiety widzące korzyści płynące z takiego związku. Ja wiem że potrzebuję się naprawić, wiem, że potrzebuję miec kogoś do "wsparcia" w tym; ale wychodzi na to że kobiety nie szukają "popsutych" facetów; żeby więc jakąś zdobyć, muszę się naprawić; a jako że żeby się naprawić potrzebuję kogoś... to koło się zamyka. Pieprzona spirala upadku :/

 

 

 

Obecnie jestem na etapie prób naprawienia siebie własnymi siłami, zamiast poszukiwać uparcie jakiejś partnerki. Kilka kolejnych prób podjętych w ostatnich tygodniach pokazało mi że marne mam na takie znalezisko szanse. problem w tym że obrzydzenie mnie bierze na samą myśl o tym co będę musiał ze sobą zrobić aby to osiągnąć. Bo wychodzi na to że muszę zadbać o pieprzoną powierzchowność z jednoczesnym zanikiem emocji. Muszę schidnąć, wbić się w modne ciuchy, wytatuować - bo takich facetów kręcą dziewczyny. Muszę też zapomnieć o jakichkolwiek głębszych emocjach, bo ich obecność tylko przeszkadza. Muszę przestać zwracać uwagę na potrzeby innych ludzi, przedmiotowo zacząć traktować kobety. Stać się cholernym egoistycznym głazem. Skąd te wnioski? Ano stąd że jak zauważyłem tylko tacy ludzie odnoszą sukcesy. Moje dotychczasowe zaangażowanie w uczucia przyniosły tylko to co w tytule tego tematu - pustkę, rozczarowanie, bezsilność. Udało mi się dostać część leków które myślę że pomogą mi się z tym uporać, przede mną jeszcze długa droga degeneracji własnej osobowości. Niestety, wyszło na to że jak pisze agusiaww - "takie życie" i chyba czas dołączyć do stada, stać się jednym z tych których szczerze nienawidzę. Bo mam już dość bycia miłym, uczuciowym, inteligentnym, romantycznym - i samotnym.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dziex za odpowiedzi.

 

@agusiaww Myślę że żałobę już mam dawno za sobą. Może to się wydać pozornie "bezduszne" ale o zmarłej Marcie od dawna właściwie nie myślę. Dla mnie to zamknięty rozdział, przeszłość. Co do "lepszego poznawania" wybranek - w tym właśnie widzę problem, bo skoro po kilkuletniej znajomości dziewczyna ukazuje oblicze zupełnie inne niż myślałem, to skąd pewność że taka sytuacja się nie powtórzy? Zaczynam nabierać przekonania że z każdą kolejną może być tak samo i to strasznie demotywuje.

 

@Cheshire Cat Mylne spostrzeżenia. Ja jak najbardziej rozumiem kwestię cierpienia w miłości, to między innymi dlatego przez tyle lat wytrwale znosiłem wszystkie wybryki Marty - bo wiedziałem że wcale nie zawsze może być różowo i z fruwającymi dookoła motylkami. Dotąd raczej doświadczałem sytuacji odwrotnych - moje poprzednie partnerki zostawiały mnie kiedy tylko pojawiał się jakiś problem, zamiast trochę pocierpieć i wspólnie go rozwiązać wolały mnie zostawić i przerzucić się na kogoś kto problemów nie ma...

 

@essprit Może to ciemnogrodzkie, zacofane podejście, ale jednak wolałem wierzyć że to my jesteśmy nastawieni na przedmiotowy seks, a kobiety szukają czegoś więcej. Ja dobrze wiem że seksualnosć kobiet nie sprowadza się do "leżę i podziwiam sufit"; chodzi mi raczej o kwestię szanowania swojej osoby.

 

A to dlaczego "celuję" w kobiety z problemami nie jest dla mnie tajemnicą. Po prostu wiem że sam w kilku kwestiach jestem "popsuty". I szukam kogoś także "popsutego", żeby wspólnie się "naprawić". Problem leży w tym, że jakoś nie trafiam na kobiety widzące korzyści płynące z takiego związku. Ja wiem że potrzebuję się naprawić, wiem, że potrzebuję miec kogoś do "wsparcia" w tym; ale wychodzi na to że kobiety nie szukają "popsutych" facetów; żeby więc jakąś zdobyć, muszę się naprawić; a jako że żeby się naprawić potrzebuję kogoś... to koło się zamyka. Pieprzona spirala upadku :/

 

 

 

Obecnie jestem na etapie prób naprawienia siebie własnymi siłami, zamiast poszukiwać uparcie jakiejś partnerki. Kilka kolejnych prób podjętych w ostatnich tygodniach pokazało mi że marne mam na takie znalezisko szanse. problem w tym że obrzydzenie mnie bierze na samą myśl o tym co będę musiał ze sobą zrobić aby to osiągnąć. Bo wychodzi na to że muszę zadbać o pieprzoną powierzchowność z jednoczesnym zanikiem emocji. Muszę schidnąć, wbić się w modne ciuchy, wytatuować - bo takich facetów kręcą dziewczyny. Muszę też zapomnieć o jakichkolwiek głębszych emocjach, bo ich obecność tylko przeszkadza. Muszę przestać zwracać uwagę na potrzeby innych ludzi, przedmiotowo zacząć traktować kobety. Stać się cholernym egoistycznym głazem. Skąd te wnioski? Ano stąd że jak zauważyłem tylko tacy ludzie odnoszą sukcesy. Moje dotychczasowe zaangażowanie w uczucia przyniosły tylko to co w tytule tego tematu - pustkę, rozczarowanie, bezsilność. Udało mi się dostać część leków które myślę że pomogą mi się z tym uporać, przede mną jeszcze długa droga degeneracji własnej osobowości. Niestety, wyszło na to że jak pisze agusiaww - "takie życie" i chyba czas dołączyć do stada, stać się jednym z tych których szczerze nienawidzę. Bo mam już dość bycia miłym, uczuciowym, inteligentnym, romantycznym - i samotnym.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×