Skocz do zawartości
Nerwica.com

Wiara czyni cuda


ashley

Rekomendowane odpowiedzi

Moim zdaniem wiara ułatwia życie. Oczywiście jak ktoś wyżej podkreślił nie może być Ona ślepa i bezmyślna. Ja rzadko chodzę do kościoła, spowiedzi itp, ale uważam się za dobrego człowieka. Staram się żyć w zgodzie z dekalogiem, trzymać prosto swój kręgosłup moralny, i w chwilach kryzysu rozmawiam z Bogiem. Nie zawsze modlitwą. Jest to zwykła rozmowa.

A fundamentem mojej wiary jest to, że głęboko wierzę iż każdy dobry uczynek wraca do Ciebie :).

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Moim zdaniem wiara ułatwia życie. Oczywiście jak ktoś wyżej podkreślił nie może być Ona ślepa i bezmyślna. Ja rzadko chodzę do kościoła, spowiedzi itp, ale uważam się za dobrego człowieka. Staram się żyć w zgodzie z dekalogiem, trzymać prosto swój kręgosłup moralny, i w chwilach kryzysu rozmawiam z Bogiem. Nie zawsze modlitwą. Jest to zwykła rozmowa.

A fundamentem mojej wiary jest to, że głęboko wierzę iż każdy dobry uczynek wraca do Ciebie :).

 

Ja jestem ateistką, ale nie mam nic do religii i wiary, nigdy nie atakuję osób wierzących i nie staram się ich na siłę prekonywać, że Bóg nie istnieje właśnie dlatego, że zdaję sobie sprawę, iż wiara pomaga ludziom radzić sobie z problemami w życiu. Szkoda, że ci wierzący nie podchodzą z takim zrozumieniem do moich przekonań...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Wiara. Czym jest? Na pewno czymś bardzo znaczącym, czymś co zdecyduje o sukcesie albo porażce. Prawdziwa wiara otwiera przed nami drzwi, jej brak zamyka. Wiara to wewnętrzna pewność, że może się stać to czego pragniemy. Że możemy się uwolnić od problemów i odnaleźć szczęście. Prawo wiary jest bardzo proste: "Wedlug wiary waszej będzie wam dane". Ktoś mądry wymyślil kiedyś takie powiedzenie: "Jeśli wierzysz, że możesz to zrobić to masz rację, jeśli nie wierzysz też ją masz". Ciekawe jest też to, że "nie wierzysz w to co widzisz, tylko widzisz to w co wierzysz". Nasze życie jest w naszych rękach. Jestem przekonana, że czlowiek może osiągnąć bardzo dużo. Kiedyś podczas wyjazdu za granicę, wysluchalam bardzo ciekawego kazania. Nie zrozumialam wszystkiego, bo nie znalam dobrze języka. Zapamiętalam z niego niewiele. A może bardzo wiele. Padlo pytanie: "wierzysz czy nie wierzysz?" i "to nie jest proste". No wlaśnie. Nikt nie powiedzial, że latwo jest wierzyć. Gdyby bylo latwo, życie wielu z nas wyglądaloby inaczej. A jaka jest odpowiedź na pytanie, czy każdy czlowiek jest w stanie uwierzyć? Czy może to zrobić? Myślę, że może. Na pewno znacie cytat Chrystusa "Twoja wiara cię uzdrowila". Zdajemy sobie z tego wszystkiego sprawę, wiemy o tym. Gorzej w praktyce. A co byście powiedzieli na to, że są tylko dwie drogi, tak albo nie, nie ma żadnej trzeciej. Na której jesteście? Pewnie sporo z nas jest wlaśnie na tej trzeciej. Zmagamy się z wiarą. Upadki i wzloty, wzloty i upadki. Raz wierzę, raz brak mi wiary. No bo jak wierzyć, jak wszystko w środku mówi nie. To niemożliwe. Zapomnij. My sami decydujemy co jest możliwe, a co nie. Często sami sobie rzucamy klody pod nogi, zamiast je zabierać. Może nawet częściej.

Tak naprawdę jest w nas dużo sily, sily do walki, walki o szczęście. Trzeba tylko tą silę z siebie wydobyć. Powiedzieć sobie jasno: Jest we mnie dużo sily, będę silny(a) i nie poddam się. Będę walczyć tak dlugo aż wygram. Pytanie tylko czy jesteśmy w stanie dla pragnienia dać z siebie wszystko. Nikt Ci nie powie: tak jesteś w stanie albo nie, nie dasz rady. Ty możesz jeśli sam w to uwierzysz. Ja mam w sobie tą silę, mimo, że jest mi trudno i już dawno mam wszystkiego dosyć. Upadlam przez duże U. Ale ta sila we mnie jest i nawet jak nie ma efektów albo mój stan się pogarsza ja walczę. Jest w nas coś, co daje nam tą silę, nawet jakby bylo naprawdę beznadziejnie. Jeśli uwierzysz i zaczniesz iść w stronę marzeń, odważysz się wyciągnąć rękę po szczęście to pomyśl co możesz stracić? A co zyskać?

Wybierzcie tą pierwszą drogę którą jest wiara. Idźcie przed siebie. Przez gęstwiny. Przedzierajcie się. Jeśli się nie poddacie w końcu znajdziecie się na spokojnej polanie. Tego Wam i sobie życzę. Nie bójcie się odważyć. Nie oglądajcie się za siebie. Myślcie o szczęściu i nie zapominajcie że wiara czyni cuda. Uczyni je także w naszym życiu :):):) Jeśli wybierzemy odpowiednią drogę. Jeśli uwierzymy.

 

 

Wszystko sie zgadza. Problem w tym,ze za duzo chwil kiedy mam dosc juz tej walki czy jak to nazwac. Wiare trzeba pielegnowac a tu nie wiadomo skad spada jakas niemoc, bezsilnosc, beznadzieja i po ptokach.

 

-- 31 mar 2014, 14:21 --

 

Moim zdaniem wiara ułatwia życie. Oczywiście jak ktoś wyżej podkreślił nie może być Ona ślepa i bezmyślna. Ja rzadko chodzę do kościoła, spowiedzi itp, ale uważam się za dobrego człowieka. Staram się żyć w zgodzie z dekalogiem, trzymać prosto swój kręgosłup moralny, i w chwilach kryzysu rozmawiam z Bogiem. Nie zawsze modlitwą. Jest to zwykła rozmowa.

A fundamentem mojej wiary jest to, że głęboko wierzę iż każdy dobry uczynek wraca do Ciebie :).

 

Ja jestem ateistką, ale nie mam nic do religii i wiary, nigdy nie atakuję osób wierzących i nie staram się ich na siłę prekonywać, że Bóg nie istnieje właśnie dlatego, że zdaję sobie sprawę, iż wiara pomaga ludziom radzić sobie z problemami w życiu. Szkoda, że ci wierzący nie podchodzą z takim zrozumieniem do moich przekonań...

 

 

Dla mnie Wiara nie ma nic wspolnego z religia. Owszem moze miec ale nie musi. Jezusowi nie chodzilo jedynie o wiare w Boga ale o wiare,ze cos jest mozliwe (przyklad kobiety, ktora wyleczyla sie z krwotoku). Mozna po prostu wierzyc,ze jestesmy w stanie cos zrobic, ze cos wydarzy po naszej mysli,ze damy rade. Tak pojmuje wiare.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Wiara. Czym jest? Na pewno czymś bardzo znaczącym, czymś co zdecyduje o sukcesie albo porażce. Prawdziwa wiara otwiera przed nami drzwi, jej brak zamyka. Wiara to wewnętrzna pewność, że może się stać to czego pragniemy. Że możemy się uwolnić od problemów i odnaleźć szczęście. Prawo wiary jest bardzo proste: "Wedlug wiary waszej będzie wam dane". Ktoś mądry wymyślil kiedyś takie powiedzenie: "Jeśli wierzysz, że możesz to zrobić to masz rację, jeśli nie wierzysz też ją masz". Ciekawe jest też to, że "nie wierzysz w to co widzisz, tylko widzisz to w co wierzysz". Nasze życie jest w naszych rękach. Jestem przekonana, że czlowiek może osiągnąć bardzo dużo. Kiedyś podczas wyjazdu za granicę, wysluchalam bardzo ciekawego kazania. Nie zrozumialam wszystkiego, bo nie znalam dobrze języka. Zapamiętalam z niego niewiele. A może bardzo wiele. Padlo pytanie: "wierzysz czy nie wierzysz?" i "to nie jest proste". No wlaśnie. Nikt nie powiedzial, że latwo jest wierzyć. Gdyby bylo latwo, życie wielu z nas wyglądaloby inaczej. A jaka jest odpowiedź na pytanie, czy każdy czlowiek jest w stanie uwierzyć? Czy może to zrobić? Myślę, że może. Na pewno znacie cytat Chrystusa "Twoja wiara cię uzdrowila". Zdajemy sobie z tego wszystkiego sprawę, wiemy o tym. Gorzej w praktyce. A co byście powiedzieli na to, że są tylko dwie drogi, tak albo nie, nie ma żadnej trzeciej. Na której jesteście? Pewnie sporo z nas jest wlaśnie na tej trzeciej. Zmagamy się z wiarą. Upadki i wzloty, wzloty i upadki. Raz wierzę, raz brak mi wiary. No bo jak wierzyć, jak wszystko w środku mówi nie. To niemożliwe. Zapomnij. My sami decydujemy co jest możliwe, a co nie. Często sami sobie rzucamy klody pod nogi, zamiast je zabierać. Może nawet częściej.

Tak naprawdę jest w nas dużo sily, sily do walki, walki o szczęście. Trzeba tylko tą silę z siebie wydobyć. Powiedzieć sobie jasno: Jest we mnie dużo sily, będę silny(a) i nie poddam się. Będę walczyć tak dlugo aż wygram. Pytanie tylko czy jesteśmy w stanie dla pragnienia dać z siebie wszystko. Nikt Ci nie powie: tak jesteś w stanie albo nie, nie dasz rady. Ty możesz jeśli sam w to uwierzysz. Ja mam w sobie tą silę, mimo, że jest mi trudno i już dawno mam wszystkiego dosyć. Upadlam przez duże U. Ale ta sila we mnie jest i nawet jak nie ma efektów albo mój stan się pogarsza ja walczę. Jest w nas coś, co daje nam tą silę, nawet jakby bylo naprawdę beznadziejnie. Jeśli uwierzysz i zaczniesz iść w stronę marzeń, odważysz się wyciągnąć rękę po szczęście to pomyśl co możesz stracić? A co zyskać?

Wybierzcie tą pierwszą drogę którą jest wiara. Idźcie przed siebie. Przez gęstwiny. Przedzierajcie się. Jeśli się nie poddacie w końcu znajdziecie się na spokojnej polanie. Tego Wam i sobie życzę. Nie bójcie się odważyć. Nie oglądajcie się za siebie. Myślcie o szczęściu i nie zapominajcie że wiara czyni cuda. Uczyni je także w naszym życiu :):):) Jeśli wybierzemy odpowiednią drogę. Jeśli uwierzymy.

 

 

Wszystko sie zgadza. Problem w tym,ze za duzo chwil kiedy mam dosc juz tej walki czy jak to nazwac. Wiare trzeba pielegnowac a tu nie wiadomo skad spada jakas niemoc, bezsilnosc, beznadzieja i po ptokach.

 

-- 31 mar 2014, 14:21 --

 

Moim zdaniem wiara ułatwia życie. Oczywiście jak ktoś wyżej podkreślił nie może być Ona ślepa i bezmyślna. Ja rzadko chodzę do kościoła, spowiedzi itp, ale uważam się za dobrego człowieka. Staram się żyć w zgodzie z dekalogiem, trzymać prosto swój kręgosłup moralny, i w chwilach kryzysu rozmawiam z Bogiem. Nie zawsze modlitwą. Jest to zwykła rozmowa.

A fundamentem mojej wiary jest to, że głęboko wierzę iż każdy dobry uczynek wraca do Ciebie :).

 

Ja jestem ateistką, ale nie mam nic do religii i wiary, nigdy nie atakuję osób wierzących i nie staram się ich na siłę prekonywać, że Bóg nie istnieje właśnie dlatego, że zdaję sobie sprawę, iż wiara pomaga ludziom radzić sobie z problemami w życiu. Szkoda, że ci wierzący nie podchodzą z takim zrozumieniem do moich przekonań...

 

 

Dla mnie Wiara nie ma nic wspolnego z religia. Owszem moze miec ale nie musi. Jezusowi nie chodzilo jedynie o wiare w Boga ale o wiare,ze cos jest mozliwe (przyklad kobiety, ktora wyleczyla sie z krwotoku). Mozna po prostu wierzyc,ze jestesmy w stanie cos zrobic, ze cos wydarzy po naszej mysli,ze damy rade. Tak pojmuje wiare.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W szpitalu był Ksiądz, poszłam do spowiedzi, przyjęłam komunie, zrobiło mi się trochę lepiej na sercu. Dla mnie wiara ma duże znaczenie, Bóg do którego się modlę, daje mi trochę wytchnienia od tego wszystkiego

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Powiem szczerze, że nie spodziewałem się takich opinii o wierze. Raczej myślałem, że większość osób to ateiści :)

 

Dla mnie wiara jest bardzo ważna. Pamiętam, że w Liceum i na początku studiów przeżywałem bunt i negowałem Boga. Później, niby przypadkiem, do mnie wiara sama wróciła i zacząłem ją pielęgnować. Wcześniej marudziłem, że nie będę chodził do Kościoła, bo księża to "kruki pieniężne". Ale teraz zrozumiałem, że chodzi się dla Boga, nie dla księdza. W końcu w kościele można się z nim "namacalnie" spotkać.

 

Rozmawiam z Bogiem, nie tylko poprzez modlitwę, jak ktoś napisał wyżej. Często czuć jego obecność :) Fajnie jest żyć blisko niego. I to już nie jest kwestia tego, że życie jest prostsze (bo jest prostsze dzięki Bogu), ale tego, że masz tam kogoś, kto zawsze jest z Tobą i pomoże Ci we wszystkim. Patrząc w przeszłość, nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek się zawiódł. Jeżeli nie udało mi się czegoś osiągnąć, to za jakiś czas osiągałem coś "większego" :)

 

Mi też robi się lepiej, gdy pójdę do spowiedzi i przyjmę komunię :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witam!

Nie wiem czy ktoś przeczyta moje wywody, bo trochę przydługawe, ale to i tak w skrócie moje ćwierć wieku walki z chorobą i ostatecznie wygrana.

Nadmienię, że na forum jestem po raz pierwszy.

Zdecydowałam się napisać, bo chciałabym się podzielić z Wami moimi doświadczeniami z nerwicą natręctw i nerwicą w ogóle. A doświadczenie mam spore - do ponad 25 lat walczę z nerwicą. Wyobrażacie sobie, ćwierć wieku! Od dziecka mam i miałam różne rodzaje nerwic. Ale teraz jestem już można powiedzieć zdrowa. Panuję nad nią z Bożą pomocą.

Nie wiem od czego zacząć, długa to historia, jakby nie patrzeć. Cierpiałam na różne zaburzenia: cały czas przez te 25 lat nerwica natręctw i nerwica lękowa, okresowo pojawiały się też hipochondria, stany depresyjne, zaburzenia odżywiania (najpierw objadanie się a w późniejszym okresie lęk przed jedzeniem a konkretnie przed napadem alergii po zjedzeniu czy wypiciu niemal wszystkiego - jestem też alergiczką i zdarzyły mi się 2 razy silne reakcje alergiczne, ale o tym później). Do tego przed każdą miesiączką po 2 tygodnie silnego zespołu napięcia przedmiesiączkowego, ze szczególnym naciskiem na aspekt psychiczny PMS. Ale po kolei.

 

W wieku 4 - 5 lat, gdy tylko troszkę rozumniejszy staje się człowiek, zaczęłam mieć objawy nerwicowe (wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, nie rozumiałam tego, ale pamiętam swoje uczucia wtedy i dziś tak mogę o tym powiedzieć). Pamiętam, że rodzice często się kłócili po nocach, kłócili się o mnie. Bo nie lubiłam chodzić do przedszkola, chciałam być z mamą w domu i bardzo się o nią bałam. Chciałam mieć mamę cały czas przy sobie, bardzo się bałam, że coś jej się stanie, kiedy mnie przy niej nie będzie. Tylko będąc z nią mogłam mieć pewność, że wszystko jest ok. Z tego wszystkiego często nie mogłam zasnąć, chciałam żeby była przy mnie jak zasypiam albo najlepiej żeby ze mną spała. Ale nie potrafiłam powiedzieć tego wprost tylko zaczynałam płakać , marudzić. Mama złościła się i krzyczała na mnie, zaczynali się z tatą kłócić. Kłótnie trwały pół nocy, często kończyło się to dla mnie laniem a nawet bójkami rodziców. Gdy wszyscy się już wyczerpali, często mama przychodziła spać do mnie. Wtedy znów czułam się bezpiecznie, w sumie przecież o to mi chodziło, żeby mama spała ze mną.

Z czasem jednak zaczęłam bać się, że znów nie zasnę, że znów będzie kłótnia. I wtedy właśnie zaczęłam mieć swoje "rytuały" odczarowujące rzeczywistość. Np. równo ustawiony budzik "gwarantował", że szybko zasnę i nie będzie kłótni. Z czasem tych rytuałów zaczęło przybywać i zaczęły być coraz bardziej skomplikowane. Dochodziło również przyczyn, dla których musiałam te rytuały odprawiać, głównie były to lęki o najbliższych, później też o siebie. Następnie rytuały miały mi zapewniać np. dobrą ocenę na sprawdzianie w szkole, bezpieczną podróż, kiedy gdzieś wyjeżdżaliśmy i ogólnie rzecz biorąc, powodzenie na każdym polu działania.

Wierzyłam przez długi czas, że jestem jakąś "lepszą" osobą, "wybraną", która wie, jak zapewnić sobie szczęście i przychylność losu. Wierzyłam, że to wszystko dzięki moim rytuałom.

Ale była też druga strona medalu - czynności, które musiałam wypełniać, było coraz więcej, zaczynały zajmować coraz więcej czasu, pochłaniały ogromną ilość energii, natrętne myśli i przymus liczenia cały czas kłębiły się w głowie, prowadząc do permanentnego braku czasu, nerwowości, rozdrażnienia a czasem wręcz do okresów zupełnego wyczerpania. Przez ostatnie lata były okresy, że nie miałam sił i czasu na nic, wolałam już za nic się nie brać, żeby tylko znów nie musieć odprawiać tych rytuałów.

Zwykłe zmywanie naczyń, sprzątanie, wykonywanie najprostszych codziennych czynności stało się zadaniem nie do przeskoczenia. Jak mogłam, starałam się nie zaniedbywać obowiązków domowych, ale wymagało to nadludzkiego wysiłku i cierpliwości. Nie było to zwykłe przetarcie ścierką, przecierać tą ścierką musiałam po ileś tam razy, chociaż już dawno było czysto. Każdą kropeczkę czyściłam, skrobałam tak długo aż zniknęła, a jak nie dało się jej usunąć...dramat, to był zły znak, że może stać się coś złego, trzeba to było zaraz "odpokutować" jakimś innym umartwiającym zadaniem, pochłaniającym czas i energię. A jeśli jeszcze np. po tym całym wysiłku zrobiła się gdzieś jakaś smuga, spadł ręcznik z wieszaka itp. to czasem dostawałam wręcz ataku furii albo histerii. To było już za wiele..

Właściwie to tylko zarys tego co się działo w mojej głowie i mały wycinek tego co "musiałam" wykonać. Nie potrafię nawet tego opisać, zbyt wiele stron by to zajęło, nie potrafię też tego wszystkiego odtworzyć w pamięci. Ogólnie widzę teraz, że w tych moich czynnościach chodziło o umartwianie się. Zadawanie sobie trudu, bólu, takiego kontrolowanego przeze mnie, jakby na przebłaganie, żeby nie nastąpiły żadne złe wydarzenia w prawdziwym życiu, nad którymi już kontroli mieć nie będę. Takie zaczarowywanie życia, przyszłości, rzeczywistości, ale nie żadnymi zaklęciami lecz umartwianiem się na zapas.

Duże problemy miałam właśnie jeśli chodzi o sprzątanie i dbanie o siebie. Nie że zupełnie się zapuściłam, ale miałam wyznaczone dni np. na zrobienie maseczki, posmarowanie się balsamem do ciała. Nie mogłam zrobić tego kiedykolwiek, wtedy kiedy miałam na to czas i ochotę, tylko musiałam czekać na "wyznaczony" dzień. A jeśli w ten wyznaczony dzień nie miałam czasu albo siły to albo się zmuszałam albo musiałam czekać kolejny tydzień. Teraz uczę się dbać o siebie na bieżąco, wtedy kiedy mam czas, bez zbędnego zastanawiania się. Ale po tylu latach to takie dziwne uczucie, że można tak sprawnie i przyjemnie, w wolnej chwili zrobić coś dla swojej urody i samopoczucia. Jeszcze czasem się przed czymś wstrzymuję, zastanawiam. Bo jakże można tak po prostu?:) Tego "po prostu" ciągle się jeszcze uczę.

Tak samo ze sprzątaniem. Mając nerwicę starałam się dbać o dom jak tylko mogłam, choć wymagało to kilkukrotnie więcej czasu i wysiłku ode mnie niż od mojego męża ( w czasie kiedy ja wyczerpana kończyłam sprzątać 1 pomieszczenie, on już posprzątał resztę mieszkania i odpoczywał). Mimo wszystko starałam się jak mogłam, niby tak pedantycznie czyściłam jakąś kropeczkę, ale wmawiałam sobie, że w danym dniu nie wolno mi np. wyczyścić piekarnika. I piekarnik zostawał na wiele dni, tygodni przypalony. Tak było z wieloma rzeczami. I teraz to wszystko nadganiam, od zeszłego roku odgruzowuję po trochu mieszkanie, sprzątam zaległości i niedociągnięcia z lat, kiedy miałam nerwicę natręctw i nie byłam w stanie tego zrobić.

Zawsze też miałam problemy ze spóźnianiem się - zawsze i wszędzie. To było spowodowane oczywiście w głównej mierze milionem czynności, które musiałam wykonać przed wyjściem z domu czy z pracy. Ogólnie rzecz biorąc lęk i związane z nimi przymusowe czynności i liczenie nasilały się właśnie przed spaniem, przed wyjściem z domu, przed wyjazdem i przed wszystkimi ważniejszymi wydarzeniami w życiu. To jest właśnie charakterystyczne dla nerwicy.

 

Gdy poszłam na studia, oprócz nerwicy natręctw, która towarzyszyła mi cały czas, zaczęły pojawiać się inne zaburzenia. Najpierw była hipochondria. Pojawiły się objawy somatyczne nerwicy. To bolał brzuch, to coś kłuło w głowie. Objawy pojawiały się w różnych częściach ciała, zawsze powodując u mnie przeświadczenie, że to już koniec. Na pewno mam raka, albo jakąś inną straszną chorobę i już cało z tego nie wyjdę. Chodziłam od lekarza do lekarza, oczywiście nikt nic nie znalazł. Tzn. stwierdzono niedoczynność tarczycy, ale to nic strasznego, zaczęłam brać leki i poziom hormonów tarczycy szybko wrócił do normy. Więc to nie było żadnym problemem. Natomiast inne dolegliwości wciąż istniały a nie miały związku z żadną chorobą, tylko z nerwicą. Więc jak powiedziałam, chodziłam od lekarza do lekarza. Co było charakterystyczne, po wizycie u jednego specjalisty, który nic nie stwierdził, uspokajałam się na chwilę i dane dolegliwości prawie natychmiast ustępowały. Ale w ich miejsce równie szybko zajmowały inne. I znów myśli o śmiertelnej chorobie i wizyta u następnego specjalisty itd.

Szczególnie nasiliła się nerwica serca. Duszności, kołatania serca, bóle w klatce piersiowej. Miałam też sporadyczne ataki paniki w tramwaju, w miejscach publicznych. Potwornie bałam się, że coś mi się stanie właśnie w miejscu publicznym, że będę wtedy sama i nikt z przechodniów mi nie pomoże.

Pewnego razu w nocy dostałam takich duszności, bólów w klatce piersiowej, że byłam przekonana, że to zawał. Mama zadzwoniła na pogotowie a pani w dyżurce na podstawia objawów stwierdziła, że to nerwica (miałam też silne drgawki) i że to trzeba leczyć. Kazała dmuchać w papierową torebkę i wziąć tabletkę na uspokojenie. Oczywiście nie wierzyłam jej, myślałam, że popełnia błąd nie przysyłając karetki i że na pewno zaraz umrę. Spanikowałam, gdy mama przekazała mi jej zalecenia, ale cóż miałam robić. Mama dała mi tabletkę, właściwie pół, bo na mnie działają już małe dawki tego typu leków, i podała papierową torebkę. Objawy zaczęły ustępować a ja zapadłam w błogi sen! Od tego czasu uwierzyłam, że to tylko nerwica. Do psychologa nie poszłam, rodzice niby mówili, że to trzeba leczyć ale też specjalnie nie nalegali. Wg nich nerwice to jakieś głupoty i nie należy się tym przejmować a o nerwicy natręctw nie wiedzieli, cały czas ją ukrywałam przed całym światem. Nawet później, gdy im o niej powiedziałam, nie bardzo wiedzieli o co chodzi i raczej się w temat nie zagłębiali.

Zapisali mnie za to do kardiologa, pani doktor gruntownie mnie przebadała, stwierdziła, że mam tylko lekką niedomykalność zastawki mitralnej, która niczym nie grozi i nie powoduje takich objawów. Oczywiście po wizycie u lekarza jak ręką odjął. Znów byłam i czułam

się zdrowa!

Wtedy pomału zaczęło do mnie docierać, że jestem zdrowa, że te wszystkie dolegliwości to nerwica. Zrozumiałam i powoli zaczęłam przekuwać wiedzę w działanie. Gdy cos mi było zaraz przypominałam sobie wcześniejsze doświadczenia i że to tylko nerwica, upewniałam się w tym tak wewnętrznie i starałam się odwrócić swoją uwagę. Zazwyczaj pomagało.

Szybko jednak nerwica serca przekształciła się w rzecz następną - depresję, Przez pół roku nie świeciło dla mnie słońce i uśmiechałam się tylko z musu. Nie miałam żadnej motywacji, by rano wstać. Ale w tej całej bylejakości wstawałam, szłam na zajęcia na studiach, skończyłam pierwszy rok z samymi dobrymi ocenami. Jednak wszystko było mi obojętne, nie cieszyło mnie. Czasem wydawało mi się, że nie mam żadnych uczuć.

Ten stan też jakoś samoistnie przeszedł...w objadanie się. Tym razem większą część dnia zajmowało mi jedzenie i myślenie o nim. Nic mnie tak nie cieszyło i nie zajmowało jak jedzenie. Mama się cieszyła, że wreszcie jem więcej i nie widziała w tym nic złego. A ja wszystko jadłam z dokładką, jadłam dosłownie wszystko, mieszając smaki, jak "baba w ciąży". A przede wszystkim dużo słodyczy, codziennie przed spaniem wafelki, cukierki czekoladowe. Przed snem myślałam o tym, co zjem następnego dnia i już się nie mogłam tego następnego dnia doczekać.. Czułam się fatalnie. Przez rok takiego objadania się przytyłam co prawda tylko 5 kg, ale czułam się fatalnie, po obżeraniu się słodyczami mdliło mnie, czułam się ogólnie ociężała, bezsilna, pogłębiły się wahania hormonalne i wahania nastroju. Miałam wyrzuty sumienia, które znów zagłuszałam jedzeniem. A jadłam, bo brakowało mi miłości i zrozumienia. Bardzo pragnęłam mieć chłopaka, ten w którym się zakochałam związał się z moją bliską koleżanką, a rodzice mnie nie rozumieli, nie mogłam im się wyżalić i powiedzieć co naprawdę myślę i czuję, na każdą sprawę mieli własne zdanie i raczej moje problemy traktowali lekko, z pobłażaniem. Z jednej strony dziś ich rozumiem, to w końcu typowe problemy 20-latki, ale nadal nie brakuje mi ich otwarcia i zrozumienia.

Z czasem objadanie się zaczęło ustępować miejsca...strachowi przed jedzeniem. Zdarzyły mi się bowiem 2 przypadki silnej alergicznej reakcji po zjedzeniu orzechów włoskich. Kiedyś je jadałam ale ich nigdy nie lubiłam i oprócz bólu brzucha nic mi po nich nie było. Aż tu nagle po zjedzeniu torta orzechowego, miałam silną reakcję alergiczną. Od tego czasu zaczęłam się bać, że inne produkty, które do tej pory normalnie jadłam mogą się nagle okazać równie niebezpieczne. Zaczęłam wyłączać ze swojego menu najpierw produkty często uczulające, jajka, wino, wszystko co jest z jakimikolwiek orzechami itd. Co zjadłam to bałam się, że zaraz będzie alergia i czułam, tak czułam, że klucha mi się robi w gardle, źle się czuję, nie mogę oddychać, serce mi wali... Byłam pewna, że to reakcje alergiczne na kolejne produkty. Doszło do tego, że bardzo zawęziłam swoją dietę a "reakcje alergiczne" zdarzały się niemal codziennie. Poszłam do psychologa, pani tylko słuchała moich historii, uważam, że niewiele mi pomogła, na pewno nie tak jakbym się tego spodziewała, ale koniec końców sama wiele przepracowywałam w głowie i po ok. 2 latach zaczęłam wracać do normalnego jedzenia, bez lęku.

Później okresowo pojawiał się jeszcze nerwica wegetatywna, załączała się głównie wiosną i jesienią w okresach tzw. przesileń. Dotyczyła przede wszystkim bólów brzucha i zaburzeń serca. Chodziłam jeszcze trochę po lekarzach, ale z każdą wizytą dolegliwości słabły a ja utwierdzałam się w przekonaniu, że jestem zdrowa i że to tylko nerwica.

Natomiast przez cały czas dręczyła mnie nerwica natręctw. W 2011, 2012 i 2013r. bardzo się pogłębiała. Tak, nerwica natręctw to piekło na ziemi.

2 razy w odstępach roku miałam stan totalnego wyczerpania, po prostu przychodził taki moment, że czułam, ze ani jednej przymusowej czynności nie dam rady już wykonać i ani jednej strasznej myśli więcej nie zniosę. Dochodziłam do muru. Wiedziałam, że mam tylko 2 wyjścia - śmierć albo pokonanie choroby. Decyzja zawsze była taka sama - od dziś walczę z chorobą. Bo wiedziałam już, że to choroba, jak każda inna, polega na obsesjach i kompulsjach, myślach i natrętnych czynnościach i to są po prostu objawy tej choroby a nie żadne realne zagrożenie. Więc postanawiałam z nią walczyć. Ignorowałam natrętne myśli i starałam się nie wykonywać żadnych przymusowych czynności. Pomagało na krótko i znów wszystko wracało.

Uzdrowiła mnie wiara, którą odzyskałam stopniowo, przygotowując się do ślubu i biorąc ślub a później przede wszystkim w czasie choroby babci i poprzez jej śmierć, nastąpiło moje zmartwychwstanie. Jestem wdzięczna Babci, że koniec jej życia tak bardzo pomógł mi w moim życiu, Bogu, że tak tym wszystkim pokierował. Babcia odeszła w grudniu 2012r. Śmierć kogoś bliskiego była jedną z tych rzeczy, których bałam się najbardziej i które "zaklinałam", aby się nie wydarzyły, cierpiąc nerwicę natręctw. A paradoksalnie choroba straciła swój filar, na którym się trzymała i to wydarzenie doprowadziło ostatecznie do jej upadku. W trakcie choroby Babci odnalazłam drogę do Boga, Bóg dał mi a ja potrafiłam przyjąć Jego dary, siłę, mądrość, miłość. Zaczęłam stawać na własnych nogach, o własnych siłach, pokładając wiarę i ufność w Bogu a nie w chorobie.

Najpierw po śmierci babci mój stan się pogorszył, strach stał się jeszcze większy niż dotąd, ale to trwało tylko chwilę. Od stycznia 2013r. zaczęłam nabierać sił, odwagi, ufności. Zajrzałam na forum o nerwicy natręctw, czego to tej pory choroba "nie pozwalała" mi

zrobić ("jak wejdziesz na forum, będziesz o tym czytać, będziesz chciała się mnie pozbyć to "coś" się stanie", tak myślałam). Czytałam, rozumiałam coraz bardziej, że to tylko choroba i trzeba ją leczyć tak jak każdą inną. Bardzo pomogły mi opowieści i historie innych chorych i tych, którym udało się wyzdrowieć, dlatego napisałam swoją historię, mam nadzieję, ze choć jednej osobie też pomoże. Modliłam się, układałam wszystko po trochu po kolei w głowie. Jeszcze raz przeżyłam dojście do muru, za którym nie ma już nic i można wybierać: śmierć albo życie bez nerwicy natręctw. Znów wybrałam to drugie. Trwam w tym wyborze i w wierze. Ciągle się rozwijam, teraz czuję, że dużo bardziej i szybciej niż w czasie choroby.

Jeśli ktoś ma do mnie jakieś pytania, postaram się pomóc, zapraszam!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli wiara czyni cuda trzeba wierzyć ze się uda 8) Tak na poważnie to wiara w osiągnięcie pozytywnego wyniku w swoich poczynaniach,tak samo wiara w wyleczenie się i wiara w to że wszystkie trudności można pokonać jest bardzo ważna.Wiara w siebie i obrona swojego zdania jeśli wiemy że racja jest po naszej stronie jest chyba obowiązkiem żeby przetrwać w tym kurewsko ciężkim życiu.Każdy kształtuję swój charakter mi pomógł go ukształtować sport zespołowy.Gdybym w siebie mocno nie wierzył pewnie by mnie już pierwszy epizod deprechy pozbawił życia i gdybym nie wierzył że z tego wyjdę to bym nie chodził po dziesiątkach różnych lekaży i uwierzył niektórym psychiatrom że jestem zdrowy lub neurologom że wymyślam.Nie dał się zamknąć dobrowolnie w miejscach w których normalny człowiek się źle czuję tam wchodząc.Nie upad tak nisko żeby się potem podnieść z hukiem.Wiara to jest coś czego nikt nam nie odbierze jest w każdym z nas jest naszą wewnętrzną siłą.Mimo że jestem w drugim już epizodzie depresji(od początku roku) po 2 letniej depresji to jestem dwa razy silniejszy o to że nie ma rzeczy niemożliwych.Wiara gwarancją wygranej!

 

 

Ta wypowiedź nie ma zupełnie powiązania z wiarą w kwestii religijnej ponieważ jestem niewierzący od pewnego czasu.Bo czy wierzący nie praktykujący jest dobrym określeniem to wątpię ;P

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Też zostałam wychowana w katolickiej rodzinie i dopiero studia uświadomiły mi, że chrześcijaństwo jest tylko jedną z opcji, jedną z dróg, którą ludzie podejmują z takich czy innych powodów. Nie powiem, czasem trudno jest pogodzić taką codzienną rzeczywistość 'w wierze' z tym, czego się uczymy w szkole, na studiach, w pracy. Można dostać rozdwojenia jaźni ;)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Moja ciocia była człowiekiem wielkiej wiary. Gdy mam zły dzień lub chwile zwątpienia, przypominam sobie jej życiorys i różne epizody, o których opowiadała i które pamiętam.

Tak w skrócie: ciocia była niezmiernie pobożna i pracowita, wolna od nałogów, opanowana i pomocna, rozpoczynała i kończyła dzień mszą świętą oraz długimi modlitwami. Po powrocie z pracy poświęcała się domowi, pomocy zamężnej siostrze i pielęgnacji ogrodu. Nigdy nie drzemała w ciągu dnia, nie narzekała, nie skarżyła się na swoje życie. Mimo skromnej pensji pracownicy fabryki jako samotna kobieta uzbierała przez lata oszczędności i wybudowała w okresie międzywojennym własny dom, który stoi do dziś. Doświadczyła też uzdrowienia, gdy lekarze uznawali jej zaawansowaną kamicę za nieuleczalną, jej stan za krytyczny i radzili mojej mamie przygotowanie się już do pogrzebu, ona pewnego dnia "po prostu" kamień wielkości pięści "urodziła" przez skórę, po czym zaczęła szybko wracać do zdrowia. Jej lekarz -po dojściu do siebie z wielkiego szoku- chciał ją z tego powodu wozić na specjalistyczne sympozja ;) Dla mnie jej życie i to wszystko, co po sobie pozostawiła, również piękne wspomnienia, jest wspaniałym świadectwem. Z jej twarzy uwiecznionej na zdjęciach bije wielka siła, wielka pokora i cierpliwość. Cieszę się, że w mojej rodzinie był ktoś taki, taki niepozorny, skromny, a to mój osobisty superbohater :smile:

Żałuję, że moja wiara jest w porównaniu z jej wiarą tak niedoskonała i krucha. Wprawdzie się nawróciłam po wielu latach, trafiając na wyjątkowego spowiednika i przez pierwszy rok funkcjonowałam dosłownie jak na skrzydłach. Teraz wolę myśleć, że kiedy Bóg wysłuchuje naszych modlitw - my wierzymy w Niego. Kiedy wydaje nam się, że przestał na modlitwy odpowiadać - On wierzy w nas. W moim przypadku nadszedł już ten czas, by być dla Boga bardziej wspólnikiem niż dzieckiem.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Wydaje mi sie, ze Bog nie potrzebuje naszej wiary. Nie potrzebuje aby byl ktokolwiek kto moglby wierzyc. Bog i tak istnieje (czy tego chcemy, cyz nie).

 

Natomiast wiara jest potrzebna czlowiekowi. W chwili zwatpienia, beznadziei i pustki, wiara pomaga isc dalej.

 

Uwazam jednak, ze nie musi to byc wiara w Boga. Jakakolwiek wiara pomaga - nawet jak to bedzie wiara w Pimpusia Sadelko, jesli tylko to zaspokoi nasze potrzeby duochowe. Albo wiara, ze Bog nie istnieje - tez moze dawac sile!

 

Ja osobiscie wierze w Boga. Dla mnie to "niezmiennik" zycia, taki staly punkt.

 

Jednak prosze nie mieszac wiary z religia - to zupelnie inne swiaty.

A sens zycia? Moim zdaniem zycie samo w sobie sensu nie ma - sami nadajemy sens naszemu zyciu i nikt za nas tego nie zrobi.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

hej kochani. Już 3 lata czytam to forum, ale nigdy sie nie zarejestrowałam, dopiero dziś mnie tknęło żeby Wam coś napisać. Ostatnie pół roku było dla mnie koszmarem, nie sądziłam że można sie kiedykolwiek tak czuć. Oczywiście mowa tu o nerwicy lękowej. Zawsze (od dziecka) byłam bardzo wrażliwa, jestem także DDA więc moja nerwica ma też napewno w tym swoje korzenie. Jednak jakoś sobie zawsze radziłam, byłam rozrywkowa, stresowałam się wszystkim, ale gdy bodziec stresowy znikał to i mój stres razem z nim. Wszystko sie zmieniło po ostatniej sesji na studiach. Przez cały semestr miałam bardzo dużo stresu i moje wieczne przejmowanie się wszystkim i niewiara w siebie doprowadziły do totalnego wykończenia organizmu fizycznie i psychicznie. Z dniem zakończenia sesji i zdania najgorszego egzaminu cieszyłam się i odetchnęłam z ulgą że w końcu wakacje. W pierwszy dzień wakacji cały dzień sprzątalam dom (uwielbiam sprzątać :D) i już po południu zaczęłam sie źle czuć, ale pomyślałam że się przemęczyłam bo i gorąco było i dużo wysiłku dziś włożyłam w prace. Wieczorem, siedząc przy stole i jedząc kolacje w ułamku sekundy wydawało mi się że spadam z krzesła, że totalnie straciłam równowage, czucie..zaczęło mi sie bardzo kręcić w głowie,położyłam sie. I się zaczęło. Kołatanie serca, duszność, ucisk w klatce piersiowej, problem z oddychaniem, drętwienie nóg i rąk, straszny lęk i kręcenie w głowie. Do tego wymioty,biegunka w ciagu kilku minut. Jednym słowem masakra...mama chciała wzywać pogotowie bo nigdy mnie w takim stanie nie widziała, a i ja sama sie tak nigdy nie czułam. Jakoś sie uspokoiłam, zasnęłam. Na drugi dzień myślałam że będzie lepiej, że to chwilowe, ale niestety lęk przed ponowną taką sytuacją sprawił że przez następne miesiące chodziłam jak zombi. Ciągle mi sie kreciło w głowie, nie chciałam sie nigdzie z domu ruszyć bo sie bałam,czułam sie jakbym była pijana i żyła obok. Każdy z Was napewno wie o czym mówie. Ciągły lęk, zmęczenie, napady strachu...nie do opisania. I tak 4 miesiące walczyłam sama ze sobą, myślałam że umieram, że jestem na coś cięzko chora. Zepsułam wakacje swojemu narzeczonemu bo nigdzie nie chcialam sie ruszyć, najchetniej leżałam ostrożnie na łóżku i oglądałam serial który mnie uspakajał. Stwierdziłam że to napewno tylko nerwica (taką miałam nadzieje) i że nie dam sie. Podjęłam pracę, żeby zmusić się do wyjścia z domu i robienia czegokolwiek. Było zdecydowanie lepiej, bo jak szłam do pracy to nie myślałam o zawrotach głowy, jednak to nie było do końca to. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie mama mojej koleżanki która miała bardzo ciężką nerwicę przez wiele lat (do tej pory czasem wraca,ale nie w takim stopniu). Poleciła mi nowennę do Matki Bożej rozwiązującej węzły. Nigdy wcześniej o tym nie słyszałam, nie byłam też specjalnie religijna. Nie spodziewałam się efektów od razu, wiadomo. Ale na przestrzeni następnych 3 miesięcy zaczęły się dziać niesamowite rzeczy. Sytuacje, ludzie których spotykałam, zaczęły mi wiele uświadamiać. Poszłam do psychologa,wróciłam na uczelnie bez stresu. Zaczęłam chodzić na msze z modlitwą u uzdrowienie. Zaczęłam chodzić na seminarium odnowy wiary. Zaczęłam się mocno modlić, poszłam do spowiedzi, przyjęłam komunię Świętą. Odkryłam ogromną moc Koronki do Bożego Miłosierdzia. Kochani, uwierzcie...było bardzo źle...dzisiaj? Zaczęłam się na nowo cieszyć życiem, małymi rzeczami które wcześniej sprawiały mi przyjemność...rodzina i przyjaciele mówią mi że wróciłam dawna "ja", że na nowo się śmieję i wychodzę z domu i wiele wiele innych... Nie mówię że jestem zdrowa, bo nerwica zostawiła we mnie taką traumę i strach, że jestem czujna i muszę nad sobą pracować. Ale pamiętajcie jedno - strach nie pochodzi od Pana Boga. Zaufajcie Bogu, zachęcam Was. Moje życie wraca do normy, czuje się wspaniale. Pozdrawiam ciepło i trzymam za Was kciuki - a i Wy trzymajcie za mnie!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

chcę żeby był, bo jeśli nie to brak życia po śmierci byłby największą porażką ludzkości. Bóg musi być. Musi być jakiś większy sens. Bo jeśli nie to po co żyjemy?

star-trek-facepalm.jpg

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

@ola25022

Czytając taki tekst człowiek się zastanawia co studiuje osoba, która go napisała... marketing i zarządzanie?

Przyznaj się, prawda, czy fałsz? A może reklama koronkowej bielizny?

Obstawiam, że jednak fałsz, że to się nie stało, że tak nie było, że ściemniasz chcąc zrobić dobrze nawracając w ten sposób ludzi.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Przykro mi że tak zostałam odebrana, chcialam się po prostu podzielić tym co mnie spotkało i co mi pomaga w walce z nerwicą. Sądziłam że w tym wątku są osoby które interesuje aspekt wiary. A jeśli Cię tak interesuje co studiuję - kierunek techniczny :) Nic dobrego nie wynika z doszukiwania się we wszystkim drugiego dna. Ale..każdy ma swój sposób na życie, ja przedstawiłam swój. Mimo wszystko, życzę wyzdrowienia i więcej optymizmu :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×