Skocz do zawartości
Nerwica.com

Osoba z z.o. w związku


Korba

Rekomendowane odpowiedzi

Wczoraj znowu doszło między nami do spięcia. On coś powiedział, co ja zrozumiałam negatywnie w stosunku do siebie i ostentacyjnie wyszłam z pokoju, rzucając kilka nieprzyjemnych uwag. On zdawał się kompletnie nie rozumieć, co się stało.

Poszłam do sypialni, położyłam się i już snułam wizje, jak to nasz związek się rozpada, jak mnie boli to, co powiedział, a co zinterpretowałam sobie jako negatywne postrzeganie mojej osoby. I tak siedzieliśmy w ciszy każdy w innym pokoju.

 

Pomyślałam wtedy, że tak nie może być, że nie chcę zasypiać zezłoszczona. Opanowałam emocje i poszłam z nim porozmawiać. Zgodnie z radą Pani Ekspert, że komunikacja między partnerami to rzecz kluczowa. Spokojnie wyjaśniłam, co poczułam, jak zinterpretowałam jego słowa i dlaczego mnie zabolały. Zaznaczyłam, że nie zarzucam mu takich intencji, jedynie wytłumaczyłam, dlaczego ja postrzegłam to w ten sposób. Opowiedziałam jak się czuję od wielu dni, że dzieje się coś złego mojej głowie, ale że właśnie teraz (czyli wczoraj wieczorem) postanowiłam, że będę walczyć ze swoją złością i czarnymi myślami. Wszystko zostało wyjaśnione, obojgu nam się zrobiło błogo, powiedzieliśmy sobie, jak bardzo się kochamy i bardzo miło spędziliśmy resztę wieczoru.

 

Dziś czuję się jak nowo narodzona, lżejsza, bez tego kamienia na sercu i wstrętnego wewnętrznego krytyka mówiącego mi jaka jestem okropna i że on mnie opuści, a miłość zabije.

 

Będę się uczyć panować nad emocjami i komunikować, rozmawiać, jeśli się coś dzieje.

 

Dziękuję Pani Ekspert za udzielone rady.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Korba, nie ma za co. Cieszę się, że mogę się na coś przydać ;) No i jestem przeszczęśliwa, kiedy moja praca przekłada się na jakieś wymierne korzyści. Życzę niekończącego się dobrego samopoczucia i zadowolenia ze związku (przynajmniej do następnej sprzeczki). :D Ale tak, jak zauważyła Basia, konflikty czasem są potrzebne, bo rzeczywiście oczyszczają ciężką atmosferę, no i godzenie się ma swoje plusy :D Pozdrawiam ciepło

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ja z pewnością NIE JESTEM kłótnikiem nr 3 i 4.

 

JESTEM kimś pomiędzy kłótnikiem dopasowanym, a kłótnikiem niedopasowanym, niezadowolonym.

 

Ogólnie jeśłi chodzi o związki z mężczyznami (w relacjach partnerskich) to przyznaję, że strasznie boje się konfrontacji. Boje sie wyrażać swoje emocje, swoje oczekiwania itp. Strasznie boje się konfliktów, bo obawiam się ich siły, natężenia i nieprzewidywalności. Obawiam się, że konfkilty skończą się dla mnie źle, np. tym, że ktoś mnie opuści. Często wolę złość dusić w sobie niż skonfronotwać te emocje z drugą osobą. Co najwyżej okazuje ogólne niezadowolenie, brak humoru, chłód.

 

Z drugiej strony w sytuacjach konfliktowych starsznie kontroluje emocje i w zasadzie rzadko kiedy jestem tak szczera w 100% gdyż obawiam się, że moja szczerośc mogłaby kogoś za bardzo zranić. Stąd mam ciągłe poczucie niewypowiedzenia się, braku ujścia dla emocji. Jestem językowo bardzo poprawna w kłótniach, potarfię bardzo dużo i bardzo szybko mówić. Mam wrażenie, że w kłótniach zazwyczaj tłumacze sie, jakby próbuje bronić siebie, swoich intencji, które nie sa złe. Pragnę zrozumienia mnie, moich motywów, emocji. Jednak mam ogromny problem w jasnym, jednoznacznym wyrażeniu swoich potrzeb, czasem czuje, że kręce sie wokół jednego tematu, nie mogąc dojśc do sedna. Zamęczam osoby swoimi długimi wywodami. ;)

Ogólnie nie obrażam się! Co najwyżej bywam mniej miła i mniej komunikatywna ale nie potrafię tak zupełnie się nie odezwać, czy pierwsza wyjść itp.

 

Natomiast w przypadku rodziny w zasadzie postępuje podobnie ale w tym swoich wywodach jestem bardziej atakująca. Pozwalam sobie na więcej emocji. Na okazywanie frustracji z powodu bezsilności, kiedy nie czuje się rozumiana.

 

Moi partnerzy zazwyczaj są kłotnikami typu 2 lub 4.

 

Ogólnie w konfliktach chyba strasznie boje się być szczera, bezpośrednia... Wszystko musi być takie poprawne...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

no dobrze... Jestem autorem tego cytowanego przez Korbę w pierwszym poście wpisu na gazetowym forum. Od tamtej pory mój związek cały czas leci na pysk, już prawie nie ma co zbierać. Ach, no teraz jest zupełnie kiepsko, bo mi się wyrwało kilka dni temu, że ją kocham z jej wszystkimi problemami. Zapomniałem na śmierć, że boi się takich wyznań jak diabeł wody z Lichenia, pomyślałem, że nie wierzy w szczerość i siłę moich uczuć no i sobie powiedziałem. Teraz mam za swoje :roll:

 

Korba, paradoksy - wy przynajmniej SIĘ KOMUNIKUJECIE. Uwierzcie mi, to jest dla Waszych partnerów bezcenne, ile ja bym za to dał... Tymczasem jestem w gorszej sytuacji, bo moja pani ze mną praktycznie w ogóle nie rozmawia o swoich stanach emocjonalnych. Jedyne, co jej wychodzi, to ostre słowa krytyki, wymiana moich wad i powodów, dla których "to nie ma sensu". To wszystko w świetle tego, że po kawałku dopuściła mnie do tego, co się dzieje w jej głowie jest wyjątkowo... hmm... nieracjonalne? Nawet nie wiem, co na to odpowiadać.

W zasadzie mogę szczerze napisać, że ja tajemnicę jej lęku przed zaangażowaniem z niej "wydarłem". Któregoś razu siadłem z nią, zadałem kilka zamkniętych pytań, ona tylko kiwała głową i wiele się wyjaśniło. Ta "rozmowa" kosztowała ją mnóstwo cierpienia, chociaż nie powiedziała prawie słowa. Cholernie mi na niej zależy, bo to wspaniała kobieta, zupełnie wyjątkowa, zwyczajnie ją kocham, dlatego poświęciłem (i wciąż jeszcze poświęcam) sporo czasu, energii i cierpliwości na walkę o nasz związek. Tysiąc razy czułem, że ona mnie też kocha, może nawet bardziej, niż którakolwiek z moich byłych kobiet. To się po prostu czuje, miłości się nie da ukryć. Gdyby nie to, nie ciągnąłbym tego. Tyle że ona tę swoją miłość co dwa dni traci, odsuwa mnie ze wszystkich sił, potem dociera do niej to wszystko, roi sobie, że ją wreszcie znienawidziłem, a potem się okazuje, że jednak jeszcze nie, wyciągam rękę i znowu jest pięknie. Przez 3 dni. A potem sytuacja się powtarza.

 

Robię to, co mogę zrobić: w chwilach jej kompletnego wycofania i sabotażu spokojnie przypominam jej, co nas połączyło, pokazuje palcem chwile, w których była bezgranicznie szczęśliwa i przypominam jej własne słowa, które wyrwały jej się raptem kilka razy w ciągu miesięcy naszego związku. A wyrwało jej się, że jest szczęśliwa, bezpiecznie się przy mnie czuje, nigdy z nikim nie była tak blisko. Cóż nam z tego, że blisko, skoro im bliżej, tym większa siła sabotażu? Przecież jakiś czas temu odeszła ode mnie tylko po to, żeby po miesiącu się pojawić w prawie-depresji. Płacząc wydukała, że tęskniła, chyba źle zrobiła, bardzo jej brakuje. Kocham, to nie przechodzi w ciągu miesiąca, więc powoli pozwoliłem na ten powrót. Czasami uprzejmie proszę, żeby sobie przypomniała, jak się czuła, kiedy mnie nie było. Te wszystkie argumenty i wszystkie rozmowy lecą jak groch o ścianę, siła rażenia jej lęku co kilka dni wygrywa z naszymi uczuciami. Spędziliśmy razem "longiem" raptem kilka razy po kilka dni i nocy, zawsze było idealnie. Im lepiej się przy mnie czuje, tym bardziej potem cierpi. Dopada ją depresja, szaleją jakieś niewyobrażalnych rozmiarów emocje, zamęcza się i ucieka. Straciliśmy przez to trylion wieczorów, nocy i dni - przez jej nagłe wycofania ze wspólnych planów albo gigantyczny opór przed spotkaniem.

 

Nie wiem... Tyle razy czytałem, że dla Was, cierpiących na z.o., w które wpisany jest paniczny lęk przed bliskością, świadomość i akceptacja Waszego problemu ze strony partnera jest taka ważna. Nam (mi i jej) to w niczym kompletnie nie pomaga. Im więcej wiem, im bliżej jestem - tym gorzej, jakby moja kobieta panicznie się bała mojej świadomości jej problemów. To nic, że jestem cierpliwy, nienachalny, nauczyłem się z nią postępować w różnych dziwnych i, powiedzmy, nieszablonowych sytuacjach :shock: Wiele razy powtarzałem, że nie mam do niej o nic żalu ani pretensji. Nie wiem, na pewno zdarzają mi się wpadki, ale cholernie trudno być ideałem i zawsze trafiać, zwłaszcza że ona kompletnie nie umie ze mną rozmawiać. Przy każdej próbie zamyka się na amen, wpada w bardzo zły stan, łzy jej lecą i ostatecznie mówi, żebym sobie znalazł kogoś normalnego. Jestem bezgranicznie bezradny, to walka z wiatrakami.

 

Rozmawialiśmy kilka razy o psychologu, mówię "proszę, zrób to dla siebie, nie dla nas, bo nawet, jak nam nie wyjdzie będziesz nieszczęśliwa". Doskonale wie, że sami nie damy z tym rady, próbowaliśmy przez ostatnie dwa miesiące. "Zastanawia się", a to, co między nami jest powoli ginie w morzu żalu, problem to zżera na naszych oczach. Miłość, nawet nie wiem, jak wielka "sama" nie przetrwa, bo tracimy porozumienie, nie budujemy naszej historii, wspomnienia bledną, a o przyszłości nie da się rozmawiać. Dalsze trwanie tej relacji powoli traci sens, bo spotkania są coraz rzadsze i okupione coraz większym dystansem, mamy coraz mniej wspólnego. Mieszkamy w pewnej odległości od siebie, nie możemy się widywać wtedy, kiedy akurat oboje mamy dobry nastrój i ochotę, a nie ma możliwości zaplanowania spotkania. Próbowaliśmy, kochanie się dzień przed wycofuje a ja przeżywam ogromny zawód, właśnie tak tracimy kolejne dni. Zatracamy umiejętność normalnej, wesołej rozmowy, takiej, od której się wszystko między nami zaczęło. Ten pieprzony lęk wygląda teraz zza każdego krzaka.

 

Wyścig z czasem - albo kochanie się zdecyduje na konsultacje, zanim ktoś nie wytrzyma i się rozstaniemy na zawsze, albo potrzebuje właśnie tej straty, żeby się ogarnąć. Bardzo się staram rozumieć jej problem, ale nie umiem jej wybaczyć i zrozumieć jednego. Zyskała w ciągu ostatniego czasu cholernie dużo - świadomość problemu, który niszczy jej życie i miłość cierpliwego faceta, który jako jedyny człowiek na tym łez padole zdaje sobie sprawę z jej sytuacji i nieprzerwanie wspiera. Nie to, żebym się gloryfikował, też mam swoje wady, jak każdy, ale... mam jasno powiedziane, że to nie moja wina. Pytałem nie raz, co ja mogę dla nas zrobić, a jestem zdolny do wielu kroków. Ja nic mam nie robić, ja jestem okej.

 

Było nam razem wyjątkowo dobrze, zwyczajnie do siebie pasujemy, ale ja nie mogę jej o tym codziennie opowiadać, przypominać, żebrać o spotkania i samemu wojować z tym wszystkim. Boli. Już nawet nie proszę o pomoc, powoli tracę nadzieje, bo tu nikt i w niczym nie może pomóc. Wszytko w jej rękach.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

wiórek, cały w tym ambaras, zeby dwoje chciało na raz..

może my z Korbą mamy wątpliwości, swoje schizy itd. ale wiemy jedno - chcemy być ze swoimi drugimi połówkami.

tylko czasami brak nam wiary w siebie. :(

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

paradoksy, przeczytałem trochę Waszych postów. Przecież też Was trapią (albo trapiły) wątpliwości, nie raz i nie dwa chciałyście zwiewać, wątpiłyście w uczucia swoje i partnera. Ja słyszałem od mojej kobiety, że marzy o tym, żeby było normalnie. Różne są zaburzenia, różne powody, różne stopnie lęku, ją to widocznie przerasta. Bardzo zazdroszczę (nie w negatywnym znaczeniu) Waszym partnerom, że mają jakąś jasność a Wam, że macie jakikolwiek wpływ na swoje emocje i siłę, żeby nad sobą pracować.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Czy to jest źle, jeżeli ktoś ma ponad dwadzieścia lat i jeszcze nigdy z nikim nie był? Z czego to może wynikać? Mnie to bardzo boli. Mam kontakt z ludźmi i mam znajomych, ale... nigdy nie byłam w związku. Szczerze mówiąc, to mnie najbardziej boli ze wszystkich bolących mnie spraw.

 

-- 07 lut 2012, 22:38 --

 

I nie umiem o tym mówić nawet na terapii, umiem o tym tylko pisać.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Czy to jest źle, jeżeli ktoś ma ponad dwadzieścia lat i jeszcze nigdy z nikim nie był? Z czego to może wynikać? Mnie to bardzo boli. Mam kontakt z ludźmi i mam znajomych, ale... nigdy nie byłam w związku. Szczerze mówiąc, to mnie najbardziej boli ze wszystkich bolących mnie spraw.

 

-- 07 lut 2012, 22:38 --

 

I nie umiem o tym mówić nawet na terapii, umiem o tym tylko pisać.

 

Rozumiem Cię:) Ja mimo, żeby byłem w związkach to i tak ból pozostał:) Także niespecjalnie to coś rozwiązuje:) Z drugiej strony znam wiele osób które nie były w związkach i są zadowolone z życia. Nie umiesz mówić bo czujesz się z tego powodu gorsza myślę...

To że nie byłaś o w związku jeszcze, na pewno o czymś świadczy :) O milionach rzeczy może świadczyć. Może nie spotkałaś odpowiedniej osoby, może się boisz odrzucenia, może boisz się bliskości. Sama musisz sobie odpowiedzieć na to pytanie:) Polecam zagadnienie teorii przywiązania, mi sporo rozjaśniła

 

Pozdrawiam :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie wiem. Umiem ludziom okazywać sympatię, to, że ich lubię, ale kiedy czuję do kogoś coś więcej, albo się odsuwam na bezpieczną odległość, albo wykonuję jakieś dziwne usiłowania w kierunku tej osoby, a z tych usiłowań i tak nie wynika to, że coś do niej czuję, po prostu robię jej galimatias w głowie. A potem czuję się upokorzona. Każde zaangażowanie przeżywam raczej negatywnie, jakbym była chora. To chyba nie jest ok.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie wiem. Umiem ludziom okazywać sympatię, to, że ich lubię, ale kiedy czuję do kogoś coś więcej, albo się odsuwam na bezpieczną odległość, albo wykonuję jakieś dziwne usiłowania w kierunku tej osoby, a z tych usiłowań i tak nie wynika to, że coś do niej czuję, po prostu robię jej galimatias w głowie. A potem czuję się upokorzona. Każde zaangażowanie przeżywam raczej negatywnie, jakbym była chora. To chyba nie jest ok.

 

Też tak mam :) Balansuje między unikaniem a osaczaniem kogoś:) Oczywiście przy tym złość, natrętne myśli, lęk - tak rozpoznaje że zaczęło mi zależeć. I oczywiście jest to płytkie z mojej strony zazwyczaj bo tak naprawdę nie znam tej osoby, tylko obudza we mnie jakieś tam nie zaspokojone potrzeby. To trochę jak automat. eh

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W internecie jest wszędzie napisane, że przy osobowości chwiejnej emocjonalnie występują zaburzone, niestabilne związki.

Co to właściwie dla was znaczy, i jak wygląda?

Bo zastanawiam się, czy i mój związek taki jest i czy to przez z.o....

Edytowane przez Gość

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W moim przypadku to się, niestety, sprawdziło.

 

Było albo niebo, albo piekło... Przeszliśmy traumę.

 

Tyle że mój chłopak też ma problemy, w tej chwili jest w Rybniku, ja tęsknię mimo piekła, przez które wyjechał, on bardzo chce wrócić, a moja rodzina zakazuje mi się z nim w ogóle kontaktować, a co dopiero pozwolić mu wrócić.

 

A ja jednocześnie boję się i tęsknię. I nadal kocham. Taki absurd.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W internecie jest wszędzie napisane, że przy osobowości chwiejnej emocjonalnie występują zaburzone, niestabilne związki.

Co to właściwie dla was znaczy, i jak wygląda?

Niestabilne związki uczuciowe - chyba nie ma precyzyjnej definicji, według określonych standardów operacjonalizacji :) Niestabilny, "zaburzony" związek z drugą osobą może tak naprawdę dla każdej pary znaczyć zupełnie coś innego. Najczęściej osoby z borderline trzymają partnerów na dystans, są niestabilne uczuciowo - mają zmienne nastroje - raz kochają, zaraz potem przestają kochać albo nie są pewne, co tak naprawdę czują. Towarzyszy im przekonanie, że są ofiarami w związku, a z drugiej strony, są zaborczy. Brakuje im poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji. Chyba nie da się tak do końca określić, na czym tak naprawdę polega "niestabilny związek z drugim człowiekiem". Ile par, w których przynajmniej jeden partner ma osobowość chwiejną emocjonalnie, tyle definicji związku niestabilnego.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

z jednej strony czuję się lepiej jak to czytam, z drugiej boję się, że tak już będzie zawsze.

mam diagnozę f 60.3 i raz czuję się bez reszty zakochana w moim facecie, jestem zazdrosna o każdy gest do każdej kolezanki, mam ochotę widzieć go codziennie po parę godzin..., innym razem nie jestem pewna, co do niego czuję, czy w ogóle cokolwiek ? , czasem odczuwam wręcz WSTRĘT, często mam ochotę go SKRZYWDZIĆ, bo wkręcam sobie np. że jest ze mną tylko dla seksu, że mnie nie szanuje, że chce wykorzystać.

 

raz jestem przerażona, że mnie zostawi, raz boję się, że to ja "nagle" przestanę czuć do niego jakiekolwiek pozytywne uczucie i że go skrzywdzę "nagle" odchodząc. :(

 

nie radzę sobie z tym zupełnie, a temu co opisałam, towarzyszy dodatkowo OGROMNE poczucie winy, że czuję tak a nie inaczej. :( :( :( boże.. skąd się to wszystko bierze? wychowanie? predyspozycje? nie ogarniam... :( :(

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ja na przykład jestem cholernie mocno zazdrosna o inną dziewczynę. Mój K. tłumaczy mi że on jej nie kocha przecież, że kocha mnie, że mnie dla niej nie zostawi. Ja jestem krzywię się na samą myśl, że mógł z nią rozmawiać (a wiem że mnie w tej kwestii okłamał). Myślę, że napewno jest ode mnie ładniejsza/chudsza/mądrzejsza, i na pewno sprawiałaby mu mniej problemów niż ja. Problem też w tym, że mieszka tuż obok jego babci, i boje się że ją spotka...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Postanowiłem również dołączyć do tego wątku... ale właśnie jako ta druga strona.

 

Moja dziewczyna (a raczek już ex, choć brakowało 2 miesięcy do zaręczyn) ma zaburzenia depresyjno nerwicowe.

Tak pokrótce (bardziej szczegółowo tu: problem-w-zwi-zku-t34989.html), dużo jej przydarzyło się w zeszłym roku (spore i długie problemy ze zdrowiem, problemy z pracą, problemy w domu) między nami początkowo nic się złego nie działo, ale w końcu wszytko zaczęło się i na nas przelewać (w między czasie mocno w niej wzrosła potrzeba zaręczyn). Na początek szukanie dziury w całym i wykłócanie się o bzdurne sprawy nawet wtedy kiedy nie miała racji, później chłodzenie i "wyschnięcie" w okazywaniu uczuć, przez pracoholizm, do typowej anhedonii, a nawet postrzegania mnie jako osoby wrogo jej nastawionej i odgrażającej się zerwaniem.

 

Cały czas sam na sam ze mną, przygnębiona, nie chciała rozmawiać, podejmowanie decyzji w różnych sprawach odkładała na później...

 

To teraz do meritum... co przeżywa i jak to wygląda z perspektywy osoby, która jest partnerem osoby w depresji.

 

Pierwsze jakieś niezrozumiałe z logicznego punktu widzenia nieporozumienia, jakoś mocno nie dotknęły mnie, zdawałem sobie sprawę z jej problemów i trapiących stresów, (w których wspierałem ją, pomagałem na ile mogłem nie raz zawalając swoje potrzeby czy obowiązki).

Później do sporego kryzysu doszło niemal z dnia na dzień... pierwsze objawy oschłości i oziębłości, co raz bardziej drażliwe i irytujące szukanie dziury w całym. Musiałem się tłumaczyć ze swoich słów (co gorsza wyrwanych z kontekstu), bo (jak podobnie już tu było pisane), skupiała się na wybranych słowach i potrafiła na nich skupiać nie raz rozmowę, czyli najpierw z niczego sprowokowała kłótnię w trakcie, której podchwytywała jakieś kilka słów, które uważała że trafiają w nią personalnie (właśnie zawsze personalne pobudki, nigdy różnica zdań), które źle odebrała i dalej już zaognianie konfliktu, że coś jej ubliżyłem.

Na początku kompletnie nie wiedziałem co się dzieje, sporo prób rozmów, wyjaśnienia co się dzieje, dojścia do czegoś, czy pomocy jej kończyło się stwierdzeniami, że nie ma teraz siły na poważne rozmowy, że nie teraz bo musi ochłonąć i jest za bardzo zdenerwowana. Byłem bezradny, bo nie chciałem pogarszać sytuacji...

Pojawiły się też pierwsze zwątpienia w to co czuje.

Dla mnie to był szok... cały czas szukający dobrych rozwiązań, tłumaczący się z najprostszych rzeczy, pomagający jej we wszelkich problemach, wspierający... nagle dowiaduję się, że Ukochana nie wie co czuje.

Pytałem się co jest ze mną nie tak, co jej przeszkadza, co nie odpowiada... nie umiała odpowiedzieć, nie potrafiła wskazać w mnie nic na tyle poważnego, żebym mógł wiedzieć co źle zrobiłem, jedynie to że ostatnio się dużo kłócimy (ale nigdy nie przyjmowała do wiadomości, że sama prowokuje te kłótnie - może nawet podświadomie gdzieś).

Dla mnie to było straszne utrapienie, zacząłem cedzić słowa, miałem obiekcje co do dawania jej w ogóle rad, bo obawiałem się jak zostaną odebrane, co z nich znowu wyniknie, co znowu podchwyci, że znowu będę się musiał tłumaczyć, kompletnie nie widząc o co jej chodzi.

Trochę się uspokoiło... przeszliśmy ten kryzys, cieszyłem się, bo byłem przekonany, że przejście kryzysu wzmacnia. Choć nie rozmawialiśmy o tym kryzysie i nic się nie wyjaśniło, skąd? po co? na co? Postanowiłem nie drążyć skoro unikała tego i cieszyć się, że jakoś z tego wyszliśmy.

 

Niestety kolejny podobne nacechowany kryzys przyszedł mocniejszy (przed nim doszedł pracoholizm - przez co mocno się od siebie oddaliliśmy i rozmawialiśmy jeszcze mniej). Z dnia na dzień pojawiła się totalna oziębłość (anhedonia - znowu dowiedziałem się, że nie wie co do mnie czuje), totalnie wrogie nastawienie, arogancja wręcz wobec moich jakichkolwiek rad i niemal za każdym razem negowanie mojego zdania.

Dostałem jakby mi ktoś łopata jakąś w głowę przyrąbał... tym bardziej, że od ostatniego kryzysu trochę się zmieniłem (starałem się tak w ogóle zmienić na lepsze, nie wiedząc co konkretnie). Znowu próby zrozumienia, pogadania, dowiedzenia się czegoś pełzły na niczym, zazwyczaj to był monolog z mojej strony, niczego nie byłem się w stanie dowiedzieć, odpowiedzi na wszystkie pytania brzmiały "nie wiem". Pojawiały się groźby zerwania przy kolejnych sprzeczkach (jak zwykle sprzeczkach o bzdury bo ktoś w pracy zamiast coś zrobić rano, zrobił popołudniu - gdzie ja nie miałem na to wpływu i jedynie swoje całkiem logiczne zdanie wypowiedziałem).

Totalny szok, znowu nie wiedziałem co się dziej, co robić, jak działać.

Będąc sam na sam, raczej więcej było przygnębienia, napięcia, niepokoju... ale wśród znajomych czy kogokolwiek, wszytko zdawało się być w porządku, nawet bywała miła i ciepła.

Totalnie mnie to rozwalało... byłem przekonany, że albo sprawdza moją cierpliwość, albo chce ze mną zerwać, ale w oczach znajomych, żebym to ja wyglądał na złego, albo że chce na mnie coś bardzo wymusić (zaręczyny, ale absurdalnym wydało mi się, żeby chcieć wymusić zaręczyny poprzez oddalenie się od siebie - teraz jak wiem co jej dolegało i o samej depresji więcej faktycznie coś w tym może być).

Co by nie było... kompletny brak kontaktu, zrozumienia, brak chęci wyjaśnienia o co chodzi i mnie doprowadzał do kresu sił i nerwów, koniec końców rozstaliśmy się (choć po rozstaniu już raz mieliśmy się schodzić, ale potrzebowała czasu żeby się poukładać jednak póki co niewiele z tego wynika od ponad 5-6 tygodni).

Po wszystkim dopiero wyszło, że ma zaburzenia nerwicowo depresyjne, wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że mogło ją coś takiego dopaść.

Wszelką pomoc i wsparcie ode mnie odrzuca.

 

Tak to wygląda z drugiej strony... kompletnie odizolowanie od siebie, brak jakichkolwiek chęci na poprawienie sytuacji czy choćby wyjaśnienie... co stawia tą drugą stronę w totalnej bezradności, kompletnym nie zrozumieniu (tym bardziej jeżeli nie wie się że to depresja).

 

Po raz kolejny sprawdza się, że w związku, właśnie w najgorszych chwilach bardzo potrzebna jest szczerość i rozmowa, więc dopóki rozmawiacie, dopóki możecie porozmawiać róbcie wszytko, żeby rozmawiać i strać się chociaż trochę wyjaśniać, opowiadać przez co przechodzicie, uciekanie i chowanie się przed problemami zdecydowanie tylko pogorszy sytuację... samego związku, jak i każdej z osób z osobna. Naprawdę warto docenić możliwość porozmawiania, wyjaśnienia sobie tego co się da.

Nie ma co się bać anhedoni (a z tego co czytam sporo osób przez to przechodzi) i porzucać związek w wyniku stłumienia uczuć przez chorobę, jeżeli do tej pory zależało i partner(ka) jest dobrą osobą i chce pomóc, lepiej powalczyć i w ostateczności się upewnić, że się z nim nie chce być, niż pod wpływem choroby nie wiedząc czy się kocha czy się nie kocha, rzucić wszytko w "pierony".

I nie ma co sobie tłumaczyć, że boję się, że będzie źle dlatego wole najpierw się pozbierać, bo to jakiś absurd... bo po to jest się ze sobą, żeby się wspierać i pomagać sobie właśnie też w takich sytuacjach.

 

I to co jeszcze bardzo ważne... nie tylko osoby chore na nerwice i depresję potrzebują wsparcia. Partnerzy i bliscy tych osób również potrzebują wsparcia (wiadomo że nie tak samego i bezpośredniego jak chorzy), ale raczej takiego, które by dodawało otuchy i wiary w pomoc, żeby czasem i osoba pogrążona w smutku pokazała, że też pracuje, też sobie i związkowi pomaga i potrafi docenić starania partnera, mnie tego strasznie brakowało i wielokrotnie odbierało nadzieje. Pamiętajcie więc, że owszem w dręczących was zaburzeniach owszem najważniejsza jest walka o was i powinna pochłaniać was w możliwie maksymalnym stopniu, ale nie zapominajcie o waszym otoczeniu... to są również ludzie z uczuciami, którzy wczuwają się w was i przechodzą przez to z wami. Nic na siłę, nie ma co udawać uczuć i mówić coś czego się nie czuje... bo nawet uśmiech w jego kierunku czy wyciągnięcie ręki po pomoc i przejście przez coś nawet drobnego codziennego razem ramię w ramię, może dla partnerów być bardziej bardzo dużo warte i mocno wspierające. Partnerzy (partnerki) kochają was (tym bardziej jeżeli chcą być z wami, chcą wam pomóc i nie zrażają się oporem) i uwierzcie, że też bardzo emocjonalnie to wszystko przeżywają, też nerwy i stres mocno w nich uderzają.

Egocentryzm jako sposób walki o siebie i forma obrony jest bardzo ważny i bardzo naturalny, ale wszytko trzeba umieć wyważyć.

 

Życzę wszystkim jak najwięcej zapału do walki o związek i jak najmniej czarnych nie uzasadnionych myśli. Nie szukajcie dziury tam gdzie jej nie ma, nie wyrywajcie słów z kontekstu, żeby tylko sobie samemu przed sobą udowodnić swoją niższość. Walczcie o siebie, kochajcie siebie i bliskie wam osoby.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Po raz kolejny sprawdza się, że w związku, właśnie w najgorszych chwilach bardzo potrzebna jest szczerość i rozmowa, więc dopóki rozmawiacie, dopóki możecie porozmawiać róbcie wszytko, żeby rozmawiać i strać się chociaż trochę wyjaśniać, opowiadać przez co przechodzicie, uciekanie i chowanie się przed problemami zdecydowanie tylko pogorszy sytuację... samego związku, jak i każdej z osób z osobna. Naprawdę warto docenić możliwość porozmawiania, wyjaśnienia sobie tego co się da.

Nie ma co się bać anhedoni (a z tego co czytam sporo osób przez to przechodzi) i porzucać związek w wyniku stłumienia uczuć przez chorobę, jeżeli do tej pory zależało i partner(ka) jest dobrą osobą i chce pomóc, lepiej powalczyć i w ostateczności się upewnić, że się z nim nie chce być, niż pod wpływem choroby nie wiedząc czy się kocha czy się nie kocha, rzucić wszytko w "pierony".

I nie ma co sobie tłumaczyć, że boję się, że będzie źle dlatego wole najpierw się pozbierać, bo to jakiś absurd... bo po to jest się ze sobą, żeby się wspierać i pomagać sobie właśnie też w takich sytuacjach. (...) Życzę wszystkim jak najwięcej zapału do walki o związek i jak najmniej czarnych nie uzasadnionych myśli. Nie szukajcie dziury tam gdzie jej nie ma, nie wyrywajcie słów z kontekstu, żeby tylko sobie samemu przed sobą udowodnić swoją niższość. Walczcie o siebie, kochajcie siebie i bliskie wam osoby.

Dzięki 1522 za te słowa. Niby to takie "proste", a jednak takie "trudne". Dzięki, bo prostymi słowami uchwyciłeś coś, co niejednemu się nie udaje...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

witam ...moj zwiazek trwal 8 lat zakonczyl sie 4 miesiace temu i nadal nie moge sie pozbierac moze dlatego ze mieszkam ze swoim ex i widuje go czesto i to nie pozwala mi o nim zapomniec moze tez niechce jestem bardzo rozchwiana emocjonalnie ...mamy dobry kontakt ze soaba to tez mi nie pozwala zapomniec...pojawil sie ktos jeszcze w moim zyciu zaczym rozpadl sie moj zwiazek oczywiscie moj chlopak nic o tym nieiwedzial ..i do tej pory niewie ,,niewiem co zrobic bo nie potrafie sobie odpowiedziec na pytanie czego szcze jestem strasznie nie zdecydowana i juz nie wiem co mam ze soba robic

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

monia19892, strasznie sobie skomplikowałaś życie na własne życzenie. Nic dziwnego, że myślisz o eks partnerze, skoro ze sobą nadal mieszkacie i macie ze sobą niemal nieustany kontakt. W takich okolicznościach trudno zakończyć związek i myśleć o kolejnym. Zamknij jeden rozdział i zacznij drugi. Zablokowałaś sobie przestrzeń do rozwoju drugiego związku, bo nadal mieszkasz z byłym partnerem. Wyprowadź się, znajdź inne lokum, ogranicz kontakty z byłym chłopakiem i dopiero wówczas pomyśl o nowym partnerze i Waszym związku. Na razie jedną nogą tkwisz w starym układzie, a drugą nogą próbujesz już być w drugiej relacji. Nic dziwnego, że czujesz się zagubiona. Pozdrawiam!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×