Skocz do zawartości
Nerwica.com

Dystymia leczenie i przebieg Waszej choroby


januszw

Rekomendowane odpowiedzi

Ja czuję pustkę emocjonalną - czuje się wyczyszczony z uczuć i emocji prawie do zera. Obawiam się, że już nigdy nie powrócą. Niby jest ok i funkcjonuję normalnie ale nie pamiętam kiedy ostatnio poczułem jakąś głębszą emocje, fascynację. Przed laty jeszcze to się zdarzało teraz to chyba już niewykonalne.

u mnie podobna sprawa.boje sie ze nigdy nie odzyskam tych pieknych emocji i uczuc,a byla ich cala paleta...jakos nie wierze ze sama psychoterapia zdolam przywrocic dawny stan.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witam, postanowiłem napisać post, bo pomysł tlił się już trochę czasu w głowie, a akurat naszła chęć jego napisania, więc kierowany impulsem pozwolę sobie przedstawić moją historię. Myślę, że powody do wypowiedzenia się to nieznaczna potrzeba zrzucenia z siebie zbędnego balastu (takie katharsis) i być może pomoc, wsparcie dla odbiorców, którzy pewnie z bezradności poszukują odpowiedzi, potwierdzeń na forach internetowych.

Wypowiedź podzielę na wątki, aby zachować porządek i samemu się nie pogubić (sam się borykam z myślo-tokiem, nadmierną analizą) oraz by zapewnić wygodniejszy odbiór tekstu. Przyjmie ona formę filozoficzno-psychologiczno-osobistą,a pod kątem języka i stylistyki charakter popularny, stąd przynajmniej moje odczucia podczas pisania, o pojawianiu się elementów humorystycznych, być może groteskowych. Jako że autodiagnoza i Dr Google zgodnie z tym, co mówią terapeuci i lekarzem mogą nieść więcej szkód, niż korzyści, wszelkie diagnozy, terminy z psychologii ująłem w sposób probabilistyczny. Nie będę się zagłębiał w szczegóły, zwłaszcza dotyczące życiorysu, bo nie chodzi mi o pisanie biografii, a przekazanie odczuć, doświadczeń z zaburzeniami psychicznymi (termin budzący powszechne zakłopotanie, zmieszanie), celowo nie użyłem terminu choroba, bo nikt nie podjął w mojej kwestii typowej diagnozy; w moim przekonaniu ewentualnie w formie sugestii i dostarczenia podstaw do przepisania leków.

 

HISTORIA

 

Idąc tropem psychologii Freud’a, raczej nie dostrzegam żadnych powodów do niepokoju, które mogły się pojawić w dzieciństwie. Tenże okres można zaliczyć do szczęśliwego (traktując szczęście jako toczenie się życia we właściwym kierunku, zgodnie z powszechnymi wizjami), bez większych problemów, spokojne, pełne swobody, beztroski i z zapewnionym przez rodziców poczuciem bezpieczeństwa oraz oparcia.

W szkole podstawowej również nie znajduję czynników, które mogły znacząco wpłynąć na moją osobowość i ewentualne jej zaburzenia. Wszystko szło zgodnie ze społecznie przyjętymi normami, byli koledzy i koleżanki, była nauka, i zabawa, spotkania rodzinne, wyjazdy na wakacje z rodzicami (nawet za granicę), zaspokojone potrzeby, raczej bez problemów (nie dostrzeganie ich to pewnie kwestia niewyrobionej świadomości i ogólnej beztroski). Jedyna patologia jaka pojawiła się w tym czasie, to pierwszy samodzielny (bez rodziców)wyjazd na obóz wakacyjny. Mimo że samodzielny, to jednak zdecydowałem się na niego ze względu na obecność na nim mojego klasowego kolegi i dalszych kuzynek oraz organizatorki, znajomej moich rodziców. Wtedy nie zdawałem sobie, że mogę mieć styczność z „problematyczną” młodzieżą, ze środowisk nazywanych w dzisiejszych czasach patologicznych, toteż doświadczyłem po raz pierwszy szykanu - obraźliwe przezwiska odnoszące się do sylwetki, mimo że z naukowego punktu widzenia (prawidłowe BMI) nie było podstaw do określeń typu „pączek”, popularna „kocówa” (dla mnie było to zupełnie coś nowego i nieodpowiedniego) i na koniec mszczenie się za złożenie donosu (wtedy nie było mi jeszcze dane poznać „praw ulicy”, przede wszystkim nie donosić) . Bezpośrednimi przyczynami tego były za pewne zazdrość i różnice (nie jakieś duże) płynące z podziału na klasy społeczne (nie uważam się za kogoś lepszego, mimo, że mam zapewniony lepszy byt) i związanych z nim różnic społecznych (nieznajomość i brak styczności z dziećmi z nietypowych środowisk). Owe wakacje zakodowały się w mojej pamięci, aczkolwiek nie wiem, czy można je zaliczyć do traumatycznych. Uważam, że po prostu miały jakiś tam wpływ na dalszy rozwój osobowości i charakteru.

Rozpocząwszy gimnazjum też jak w poprzedniej szkole wszytsko szło zgodnie z planem. Nie pamiętam znaczących trudności, czy to w nawiązywaniu znajomości z klasą, czy może trochę odmiennym systemem nauczania, a jedynie i z resztą, z powszechnymi zaczepkami ze strony starszych roczników (cóż, „takie życie”).

Dopiero z perspektywy czasu i przeżycia „kryzysu” zauważam pewne niepokojące zmiany, które moi bliscy, zwłaszcza rodzice dostrzegali jedynie powierzchownie, a nie doszukując się głębszych przyczyn (jeszcze niedawno zarzucałem im brak reakcji w odpowiednim czasie i podważałem ich „wiedzę i doświadczenie rodzicielskie”). Otóż nie zależało mi zbytnio na podtrzymywaniu kontaktów z rówieśnikami z podstawówki, z wyjątkiem tych, którzy poszli ze mną do tego samego gimnazjum (raczej mniejszość). Doszło też do rozdzielenia szkoły i czasu wolnego, tzn. spotkania ze znajomymi ograniczały się do wspólnej gry w piłkę nożną, rozmów w szkole na przerwach i lekcjach (wstyd!) i nie zapraszałem ludzi do swojego domu - w tamtym czasie tłumaczyłem to agresywnym psem, który może pogryźć gości i wstydem jeśli chodzi o wygląd mieszkania (związek z myśleniem mojego ojca, o którym może wspomnę nieco później). Czas wolny, „przerywany” zajęciami dodatkowymi – lekcje języka obcego i karate, spędzałem w większości przed telewizorem lub komputerem (od małego, powiedzmy 6 lat, fascynowały mnie gry komputerowe, które później oprócz rozrywki mogły stać się swego rodzaju ucieczką od problemów), a w weekendy spotykałem się z przyjacielem, które to spotkania opierały się na wspólnej grze albo czasami wypadem poza miasto z jego rodzicami. W kontaktach z dziewczynami pojawił się wstyd i oznaki braku pewności siebie - wstyd być może wynikiem dojrzewania hormonalnego i spojrzenia na płeć przeciwną jako spełnienie potrzeb seksulalnych (wtedy nie miałem tego w świadomości), emocjonalnych. Rozmowy, nie tylko z dziewczynami, ograniczały się do tych związanych ze szkołą, życiem codziennym, bez rozmów o uczuciach, czy emocjach. Myślę, że życie towarzyskie traktowałem jako staranie się bycia „normalnym” (wiem, że niemożliwe jest ustalenie norm odnośnie postępowania, zachowania, charakteru ludzi, dlatego mam tu na myśli powszechnie przyjęte normy), nie bycia „outsider’em” oraz jako dopełnieniem wtedy kariery naukowej.

Podsumowując, szkoła średnia przebiegła w miarę stabilnie, bez szałów i raczej „szaro-buro”, byłem takim przeciętniakiem, jedynie z dużymi ambicjami (te raczej prowokowane przez rodziców, niż samego siebie). Powieliły się trendy związane z normami społecznymi z czasów podstawówki (nauka, wyjazdy wakacyjne, czas wolny itp.) i obyło się bez żadnych „odchyleń”. Wspominam o tym, bo czas gimnazjum kojarzy się w większości przypadków z okresem buntu, próbowaniem nowych rzeczy (używek, miłości itd.), a mnie jakoś to ominęło i nie ciągnęło do żadnej. Myśląc o alkoholu, czy papierosach mówiłem sobie, że są one zbędne i nic nie dają, a raczej szkodzą (pierwsza wypita butelka piwa, w liceum), więc postrzegałem siebie (przynajmniej teraz tak się postrzegam) jako jakiś wyjątek, żeby nie powiedzieć dziwak.

Liceum przebiegało zgodnie z nurtem z gimnazjum (jedyne problemy pojawiły się na początku z przestawieniem się na inny tryb nauki), dobrze obrazuje go schemat szkoła-dom-zajęcia dodatkowe-nauka-komputer-spanie i „repeat”. Nie narzekałem jakoś na braki w kontaktach społecznych, wystarczyły mi jedynie rozmowy ze znajomymi w szkole oraz w czasie drogi z i do szkoły, czasami wspólne piwo, co tygodniowe wizyty u przyjaciela oraz spotkania rodzinne. Ewentualne poczucie braków w tym aspekcie pojawiały się w rozmowach na temat życia miłosnego lub naciski ze strony ojca, żebym się z kimś umówił, nawet z osobami z podstawówki, tyle że ja jakoś zawsze wolałem, jak to ktoś inicjował wyjście do kina, na piwo, sam nie wiem dlaczego.

Przez większość tamtego czasu żyłem myślą „byle do matury”, chociaż znaczące kroki podjąłem dopiero w klasie maturalnej, kiedy to poraz pierwszy raz w życiu trzymałem się planu, harmonogramu, w którym miałem wyznaczony czas do poświęcenia na dany przedmiot. Sprawiało mi to nawet satysfakcję, spokój wewnętrzny i czułem się spełniony. Jak już przyszło do zdania matury, to wyniki znacznie przekroczyły moje oczekiwania i plan dostania się na najlepszą uczelnię ekonomiczną był na wyciągnięcie ręki. Wybór studiów był uzasadniony tym, że zawsze rodzicom powtarzałem, że chcę dobrze zarabiać i mieć pewność co do zatrudnienia, natomiast nie wiedziałem i nadal nie mam sprecyzowanego wyboru zawodu.

 

OBECNIE I KRYZYS

 

Nazwa wątku może nie adekwatna, bo zacznę od okresu sprzed dwóch lat, kiedy to wszelkie problemy i przemilczone aspekty zaczęły wychodzić na zewnątrz, ale ma on ścisły związek z obecną sytuacją i jakby załamała się dla mnie czasoprzestrzeń, więc nazwa już taka pozostanie.

Po zdanej maturze nadeszły upragnione, najdłuższe wakacje w życiu. Jako że zawsze chciałem wyjechać do pracy za granicę, wtedy też było podobnie, ale skończyło się jak zwykle, ot na myśleniu (choć był jeden lub dwa realna plany, które nie wyszły z przyczyn niezależnych ode mnie)... Szukając więc alternatywy, chciałem wyjechać na obóz za granicę z przyjacielem, ale kolejny raz uległem argumentom ojca, którego zawsze postrzegałem jako „skąpca”, zbyt przywiązanego do gromadzenia pieniędzy i wydającego je tylko na takie cele, które wydają mu się „opłacalne”, zgodne z jego poglądami. Tutaj dostrzegam swój „okres buntu”.

Jako perfekcjonista szukałem czegoś pożytecznego, co da pożądane przeze mnie efekty. Będąc już od czasów gimnazjum przejęty moim wyglądem, a zwłaszcza sylwetką, o która dbałem dotychczas jedynie przez ćwiczenia, wtedy postanowiłem zająć się nią w 100%. Zacząłem najpierw dietę, która stanowi znaczną większość sukcesu w osiągnięciu „okładkowej formy”,a dopiero później przekonałem się do ćwiczeń na siłowni. Pochłonięty liczeniem kalorii i pilnowaniem diety, z żalem porzuciłem wszelkie plany wakacyjne, bo zaburzyłyby przecież odchudzanie. Z perspektywy czasu, uważam, że były to jedne z najgorszych wakacji w moim życiu (poprzednie były całkiem w porządku, nie licząc nudów, związanych z nieutrzymywaniem relacji), mimo że trochę popracowałem, lecz nie była to praca stała, którą zawsze preferowałem. W tamtym czasie, po raz pierwszy odwiedziłem psychologa, bo mój nastrój się pogorszył, a moi rodzice się zaniepokoili, zwłaszcza, że zacząłem się użalać, popadać w melancholię i obwiniać ojca, żywiąc do niego urazę, która narastała z czasem. Byłem na trzech spotkaniach, pierwsze mi się spodobało, bo było wyrzuceniem z siebie wszystkiego, co ciążyło na mojej duszy i umyśle, kolejne dwa zniechęciły mnie do dalszej współpracy, pewnie z mojej winy, bo ukierunkowałem kobietę na kwestię zarabiania pieniędzy (usamodzielnienia się) oraz mojego ojca, który miałbyć rzekomym problemem, więc rozmowy przypominały zajęcia z przedsiębiorczości, a nie typową terapię (wtedy też nie myślałem, że „mam” dystymię albo depresję, czy inne zaburzenia).

Przyszedł październik. Ja nadal na diecie, z tym że zauwarzyłem, że mała pula kalorii powodowała zachowania kompulsywne („cheat day’e” które doszły do częstotliwości jednego razu tygodniowo, a w przypadku częstszych napadów jedzenia kompulsywnego, reagowałem głodówką dnia następnego). Poza tym z żalem stwierdziłem, że wizja idealnej sylwetki stała się niemożliwa bez uszczerbku na zdrowiu (schudłem 4kg przez 3 msc.), więc zmieniłem politykę i zacząłem stosować dietę „na masę”. Życie towarzyskie znowu ograniczało się do budynku uczelni, a sporadyczne wyjścia na imprezę, które kolidowały z moim odżywianiem się, nie dawały mi poczucia szczęścia i nie widziałem w nich większego sensu. Schemat z liceum uległ małym poprawkom, otóż wyglądał następująco studia-dom-dieta-siłownia-seriale-trochę nauki (to ostanie jak typowy student).Przyszła sesja. Zdałem bez większych problemów, ale niekoniecznie na wyobrażone przeze mnie oceny i w sumie więcej pomogło ściąganie, niż same „wkuwanie”.

Miałem paru kolegów, z którymi spędzałem więcej czasu (z 3 razy wyjścia do kina lub na piwo, raz nawet wyjazd w ferie na zwiedzanie Londynu), ale utrzymywanie kontaktu działało raczej na zasadzię, na „siłę”, żeby nie być innym. Czas przelatywał niejako między palcami, bo miałem dużo czasu wolnego, z racji, że nie chodziłem na wszystkie zajęcia i skupiał się ogólnie na codziennych ćwiczeniach na siłowni (z wyjątkiem weekend’ów-dalej spędzane z przyjacielem) i to właśnie wysiłek dawał mi odrobinę radości, szczęścia. Właśnie w okresie ferii zacząłęm odczuwać pierwsze niepokojące objawy, takie jak pogorszenie pamięci, koncentracji i subtelne uczucie derealizacji - pomyślałem, że to kwestia diety i spowodowanych nią niedoborów, więc zakupiłem różne suplementy. Na moje nieszczęście, doznałem przeciążenia treningiem i w przeciągu 2 miesięcy pogorszyłem ten stan na tyle, że doznałem kontuzjii barków, która uniemożliwia mi normalne ćwiczenie do dnia dzisiejszego (przeszło 1.5 roku). Był to potężny „cios od życia”, odebrano mi mój główny punkt zaczepienia(sam to spowodowałem moimi perfekcjonistycznymi „naleciałościami”i systemem wszystko albo nic) i pozbawiłem się środka na rozładowanie stresu, odcięcia od problemów, a cała reszta (studia, nauka, ludzie) nie miała już takiego sensu. Gdy przyszło do sesji letniej, mimo ogólnego lenistwa, zniechęcenia, dużego stresu (zapomniałem wcześniej dodać, że egzaminy, sprawdziany zawsze budziły we mnie lęk i właśnie stres) i jednoczsnych mistrzostw świata w piłce nożnej, nie zdałem tylko jednego przedmiotu, a na inny egzamin nie poszedłem.

Kolejne wakacje wyglądały podobnie do poprzednich. Nadal byłem w sidłach diety, bo bałem się przytyć, z tym że nie zwracałem uwagi na to, co jem, tylko na kalorie. Chociaż tym razem wyjechałem z przyjacielem na tygodniowe wakacje nad polskie morze (pierwsze wspólne, „sam na sam”), chciałem dołączyć się do jego wyjazdów zagranicznych, lecz pojawiła się kwestia finansowa i brak porozumienia z ojcem, i nie „wyszło”. Wolny czas wyglądął jak schemat podczas studiów, jednak bez siłowni i nauki, był niczym zabijanie nudy wszystkim co się da - 3 lata wcześniej zacząłem czytać książki, więc był to jeden z niewielu plusów wakacji. We wrześniu wziąłem się za naukę do egzaminów poprawkowych i mimo uczucia otępienia, powtarzania zdań po 10 razy ( i tak nie mogłem zapamiętać, np. tak, jak w klasie maturalnej) udało się je zdać. Właśnie brak zajęcia i dokuczające objawy „ z nikąd” spowodowały, że zacząłem systematycznie się badać (niektóre badania na własny koszt, bo niektórzy interniści bagatelizowali albo co gorsza kazali iść do psychiatry). Badania przeciągnęły się do roku i zbadałem w sumie: krew (głównie żelazo, glukozę, wapń, moczinik ), tarczycę, poziomy hormonów płciowych, usg nadnerczy. Także w przeciągu tego roku (pomijając już studia, na które przestałem chodzić, aż wreszcie przerwałem naukę) dowiedziałem się od „ulubionej” internistki, że to może być DYSTYMIA i otrzymałem Prozac (Bioxetin). Po wgłębieniu się w charakterystykę tego zaburzenia i specyfikacji leków, pomyślałem, że znalazłem rozwiązanie, bardzo się ucieszyłem, i poczułem nadzieję, że się wszystko wreszcie ułoży, nawet obrzydłe studia. Żeby zyskać zrozumienie i wsparcie rodziców opowiedziałem im o moich odkryciach. Wcześniej dostrzegali różne nieprawidłowości w mojej osobie i też „przeżywali” zaistniałą nietypową sytuację, m.in. po przez kłótnie, większa nerwowość, pogorszona atmosfera domowa. Nietypowa, bo co się stało – tutaj głównie punkt widzenia innych, że z poukładanego, inteligentego, kulturalnego i „och-achego” chłopaka, zmieniłem się aż tak diametralnie. Jednak oczekiwałem innego zrozumienia, no cóż...

Od „kampanii wrześniowej” czekałem, aż tabletka szczęścia zadziala i w międzyczasie, chodząc tylko na zajęcia dla pozorów, głównie kierowanych do moich rodziców, i bliskich, pochłonęła mnie gra komputerowa. Nie jest to zwykła gra, a gra przez internet, oferująca różne tryby. Mnie przkonał fakt, że w tym wirtualnym świecie, nikt mnie nie widział i oceniał jedynie po efektach rozfrywki oraz ewentualnie po rozmowach przez mikrofon . Byłem kimś anonimowym i napiszę to, choć mimo zdania bliskich nie uważam się za osobę uzależnioną, że stworzyłem drugie „ja” bez problemów, zmartwień, a jedynie z celami związanymi z grą. Poświęcałem jej więc dużo czasu, zwykle 4-10h dziennie (górne ekstrema osiągane zwykle w weekendy i dni wolne od zajęć, aczkolwiek nigdy nie „zarywałem nocy” by grać) i traktowałem to jako okres przeczekania obecnego kryzysu, środek na nudę (nie mogłem ćwiczyć na siłowni) oraz jedne z niewielu zajęć, które nie wymagało sprawności umysłowej, zaburzonej przez zmiany w neuroprzekaźnikach.

W międzyczasie zacząłem trwałą współpracę z psychiatrą, gdyż w niej upatrywałem wyjście z sytuacji, a niekoniecznie w psychoterapii, którą zacząłem w sierpniu owego roku, bo uważam, że jestem mało plastyczny i stawiam duży opór, mimo stwarzania pozorów w gabinecie, że „jakoś idzie”. Czynnikami, które powodowały, że terapia nie dawała oczekiwanych zmian (uważam, że pomogła mi w zorganizowaniu się do sesji poprawkowej i trochę poznaniu siebie) były zapewne presja ze strony rodziców, też pieniężna, bo jak wiadomo prywatnie trochę kosztuje (po wcześniejszych próbach u dwóch psychologów na kontraktach państwowych też nie widziałem zmian, jedynie możliwość wygadania się) i mój umysł, który dużo rzeczy podważa, analizuje, szuka oraz może, jak to określił psychoterapeuta „zaśmiecanie” sobie głowy czytaniem ulotek, forów, więc ogólnie zagłębianie się w problemie. Ostatecznie doszło do przerwania psychoterapii z mojej strony. Natomiast współpraca z psychiatrą opierała się głównie na streszczeniu odczuć podczas okresu przyjmowania danego leku i moich sugestii oraz przepisywaniu leków (mnie to nawet odpowiada, bo zależy mi obecnie na usunięcie objawów depresji/dystymii, utrudniających normalne funkcjonowanie, a zmiany osobowości zachodzą i tak, bo sam ciąglę coś robię w tym kierunku). Dzięki pomocy psychiatry mogłem ze spokojną głową przerwać studia – otrzymałem urlop medyczny na rok akademicki na podstawie diagnozy F33 i otrzymałem duże pole do działania.

Po miesiącu czasu przyjmowania Bioxetinu nie zauważyłem oczekiwanej poprawy (poprawienie funkcji neurologicznych), jedynie uspokojenie, zmniejszenie lęków, a z efektów-ubocznych nadmierne pocenie się, więc po uzgodnieniu z lekarzem, na miesiąc przerwałem stosowanie jakichkoliwek środków i zdecydowałem się na regularne pływanie na basenie oraz spacery. Jednak na planach się skończyło, bo zdemotywowany kontuzją, która utrudnia również pływanie, do tego jeszcze lenistwo i brak sensu w spacerach, sporcie, wróciłem do doktor po inne lekarstwa. Następnym lekiem był Servenon , działanie bardzo podobnie do poprzednika , z tym , że bez znacznych efektów ubocznych – jedynie na początku stosowania i ewentualne spowolnienie myślowe. Czując się beztrosko, bez widma sesji na studiach, spotykałem się ze średnią częstotliwością (raz na tydzień)ze znajomymi z rodzinnego miasta i nawet przynosiło to jakieś ukojenie, spokój, ale była jedna przeszkoda, która do tej pory utrudnia kontakty – jakaś wewnętrzna chęć powiedzenia wszystkiego, zwłaszcza o problemach psychicznych i „gra w otwarte karty”. Mimo to bez specjalnego przymusu wychodziłem z domu, no chyba że zdarzyło mi się „obeżreć”, wtedy wolałem przeczekać skutki w domu.

Rodzice widząc moje ogólne „nieróbstwo” nalegali, żebym znalazł sobie pracę i znalazłem. Najpierw jedną, typowo fizyczną, z której po okresie próbnym zostałem odesłany do domu (kwestia kontuzji barków), a później drugą przy papierach. Jednak męczyłem się w tej pracy (sporo czasu na rozmyślanie i nudy) i pozostałem w niej jedynie ze względu, że zobowiązałem się zastąpić znaną mi osobę oraz fakt zarabianych pieniędzy, które pozwoliły mi zająć się we właściwy sposób urazem barków. Po trzech miesiącach zrezygnowałem nie tylko z pracy, ale też z przyjmowania Servenonu, bo jako kolejny lek nie przyniósł właściwej pomocy, a przyjmowałem go ok. 5 miesięcy z małymi przerwami.

Zrezygnowany „tabletkami szczęścia” zacząłem się zagłębiać w tematykę nielegalnych środków, przede wszystkim marihuany, która rzekomo może pomóć. Przeczytawszy wiele postów na pewnym forum „h...” (zainteresowani wiedzą, o jakie chodzi) stwierdziłem, że można spróbować, ale że nie ma co oczekiwać. I znów, na myśleniu się skończyło! Kiedy już było blisko pozyskania marihuany (samo załatwianie kontaktu pochłonęło sporo czasu), stwierdziłem, że jednak nie zaryzukuje – głównie ze względu na wątpliwą jakość produktu w Polsce i efekty uboczne po dłuższym stosowaniu (które przedyskutowałem z terapeutą, do którego wróciłem po pół roku przerwy). Poruszałem też kwestię innych „leków” – LSD i amfetaminy. W tym przypadku procesy decyzyjne skończyły się znacznie szybciej niż wcześniej, bo to nie rozwiązanie na wyleczenie, a okresowe „przetrwanie”, które też przekonuje, by jednak spróbować i ta myśl tkwi do dziś – jeśli nie zadziałają ogólnie powszechne środki (leki, terapia, elektrowstrząsy – tych nie próbowałem), to albo pogodzę się z obecnym stanem, albo chcąc osiągnąć w życiu wyższe cele, skorzystam z pomocy owcyh środków. Wszelkie kwestie związane z leczeniem, także te, jak to nazwałem u psychiatry „niekonwencjonalnymi metodami leczenia”, poruszałem w rozmowach z bliskimi, którzy głównie myślą w kategoriach absolutnych ( w kwestii narkotyków, jak weźmiesz to od razu ćpun , życie pod mostem i rychła utrata zdrowia/życia) , a rozmowy te kończyły się zazwyczaj kłótnią, obrażaniem i trzaskaniem drzwiami (ta moja prowokacja, która niejako działa na mnie pobudzająco, wg. terapeuty to badanie granic).

Na koniec streszczania przebiegu „kryzysu” dodam, że później próbowałem też bez większych efektów Fevarinu i ze znacznymi efektami, ale ubocznymi w postaci hipersomni, bardzo niskiego libido, słynnej paroksetyny. Jej plus to uczucie, za przeproszeniem „wyjeb@nia” na większość spraw, opinię ludzi, dobry nastrój przy „błogim lenistwie” i przełamanie w kontaktach z dziewczynami – większa śmiałość. Brałem przez 1.5 miesiąca od września 2015 r. i przerwałem. Postanowiłem wrócić do „delikatnej” fluwoksaminy w dawkach 50mg dziennie, byle podtrzymać obecnie stabilny nastrój, zaproponować psychiatrze użycia jako dodatku metylofenidatu (Medikinet), bo być może wpływ na dopaminę i noradrenalinę pomoże. Jako że wróciłem po roku na studia, obecnie przyjmuję (na razie tydzień czasu ) Memotropil z nadzieją, że przyswajanie wiedzy stanie się czymś naturalnym, a nie „syzyfową pracą”.

 

MOJA PSYCHOLOGIA

 

Czytając wiele tekstów na temat depresji, czy dystymii, również historii innych „chorych”, nakreśliła się moja teoria odnośnie zaburzeń psychicznych i ma ona charakter realistyczny ( miejscami pesymistyczny, zależy jak spojrzeć). Postaram się ująć same najważniejsze aspekty, bo filozofia i psychoanaliza nie mają granic, więc mógłbym pisać, i nigdy nie skończyć.

Będąc chrześcijaninem, nie określając stopnia indoktrynacji oraz głębokości wiary, jak i obswerwatorem świata uważam, że taka po prostu jest kolej rzeczy – musi być zachowana równowaga. Żeby jednym się powiodło inni muszą mieć „pod górkę”, a czerpiąc z religii, każdy z nas niesie „swój krzyż” i w zależności od woli Boga, czy jako samego losu, krzyż ten różni się co do ciężkości. Jedni mają mniej problemów, inni więcej, a łączy ich z reguły to samo, czyli dążenie do spełnia i życia w iluzji szczęścia (iluzji, bo podobno jest tak, jak myślimy, więc wszystko zależy od nas). Wiara też sprawia, że się nie poddaję i nie zdecydowałem się do tej pory na popełnienie samobójstwa, chociaż myśli takie pojawiały się często, zwłaszcza w momentach, kiedy nie było sposobu na rozładowanie emocji albo „zjazdy” po lekach, połączonych czasami z alkoholem (jednak nie w akcie desperacji, a zwykłej ochoty na trochę „normalności”). Śmierć nie jest już taka straszna jak dawniej, bo w pewnym sensie wydaje się być wybawieniem, zwłaszcza jeżeli postępuje się zgodnie z moralnością, przykazaniami, w efekcie człowiek zasłuży sobie na nagrodę w postaci życia w niebie (ateiści pewnie się uśmiechnęli). W przypadku innych religii (okazuje się że religią jest „każdy system myśli i działań podzielony przez pewną grupę, która dostarcza jednostce układu orientacji i przedmiotu czci” 1) czy wierzeń, człowiek też wyobraża sobie „coś” po śmierci i w zależności od tego myśl samobójstwa jest mu bliższa, bądź dalsza. Każdy z poważniejszymi zaburzeniami traktuje śmierć jako ucieczkę o charakterze trwałym, „załatwienie sprawy raz na zawsze”, a uciekanie to poniekąd nasza specjalność.

Zgodnie z powyższym, staram się żyć, działać robić coś i próbować. Człowiek musi po prostu zaadaptować się do zmieniającej się rzeczywistości, to słowo musi... W rzeczywistości nic nie musi, bo mamy wolną wolę i możemy robić, co chcemy, więc to moje stwierdzenie to kwestia porady z naciskiem (musi), bo ja widzę w tym sens, gdybym nie odniósł się do tego osobiście, to użyłbym słowa powinien albo warto. Każdą „porażkę” traktuję jako coś konstruktywnego, mimo że przy mojej osobowości porażki mają większy potencjał destrukcyjny, niż sukcesy budujący, bo zwyczajnie osoby bez poczucia własnej wartości umniejszają je, to staram się z tym walczyć. Niestety jest to proces długotrwały, bo praca nad sobą jest wyjątkową pracą i z natury sprawia wiele trudności.

 

„JA” PRZEZ PRYZMAT

 

I tu zachodzi wielki kontrast, chociaż dla większości ludzi, którzy zmagają się z dystymią (być może z innymi zaburzniami też, nie wiem, bo nie analizowałem ich aż tak szczegółowo) to żaden kontrast, tylko normalny i powszechny stan. Chodzi mi o to, że ludzie odbierają Cię w sposób raczej pozytywny, w moim przypadku zawsze dostrzegali, czy nadal dostrzegają: inteligencję, zdolność rozmowy na różne tematy, ambitność, wysoką kulturę osobistą, indywidualność ( u mnie mocno wiąże się z niejako samotniczym trybem życia), bezproblemowość, ogólnie, nie chwaląc się, postrzegają mnie jako nierzadko autorytet. Tu właśnie występuje punkt zapalny. Otoczenie nie widzi Twojego wnętrza, zwłaszcza jak nie poruszasz kwestii emocji, uczuć, więc w dystymi to pozory stanowią podstawę do Twojej oceny, więc ludzie nie zdając sobie sprawy ze skomplikowanego zaburzenia, bagatelizują objawy, typu odcięcie od rzeczywistości, anhedonia, brak motywacji, działanie mechaniczne (bez oddawania się zajęciu) i inne, traktując to jako słabość charakteru i mówiąc „weź się w garść”. W odpowiedzi Ty przytakniesz i tyle, wracasz do swojej rzeczywistości.

Nie chcąc samemu stawiać sobie autodiagnozy, wspomnę tylko, że terminami które w dużym stopniu oddają moją osobę (z którymi się utożsamiam) są: osobowość unikająca, osobowość anankastyczna, flegmatyk i pewnie jeszcze inne, ale tych nie zamierzam już szukać, wierząc, że unikając tego poszukiwając zrobię sobie dobrze. Do nich można dołożyć też wiele kompleksów, niektórych bez poparcia w rzeczywistości, nadmierną analizę, a obecnie popadanie w narcyzm i hipomanię. Zdając sobie sprawę z poszczególnych cech, staram się układać sobie życie, by nie tworzyć sobie dodatkowych przeszkód, a próbując stworzyć z nim całość (działanie nie zawsze racjonalne i niekoniecznie dobrze odbierane przez społeczeństwo, ale na opini jakoś przestało mi zależeć i kieruję się egoizmem, nie wiem czy zdrowym).

Mogę tylko powiedzieć, lecz nie chcę „zapeszać”, że od około dwóch miesięcy wartość mojego jednego kroku w przód jest większa niż zsumowane wartości wszelkich utrudnień (te zwykle to stan po odstawieniu leku, uciążliwe objawy) i widzę światełko w tunelu. Wróciłem na studia bez większych lęków, czy stresu, znalazłem sobie pracę, jako wypełnienie luk w harmonogramie studiów i zająłem się niektórymi sprawami, które wcześniej odwlekałem przez dłuższy czas. Dopóki ta nadzieja nie zgaśnie będę próbował pchać to wszystko do przodu, w szybszym lub wolniejszym tempie, ale w jedynym słusznym kierunku. Odnoszę również wrażenie, ze zdystansowałem się również do samej dystymii (uważam, że to ona jest przyczyną „kryzysu”). Powiem, co może niekoniecznie budujące i motywujące, że nawet otrzymując najwyższy wymiar, czyli kilkanaście, kilkadziesiąt lat życia z tęże dolegliwością, będę się starał, jak mawia mój ojciec, „normalnie” żyć, tj. pracować (niekoniecznie za duże pieniądze, bo biorę pod uwagę fakt nieukończenia studiów), żeby się usamodzielnić, oddawać się zainteresowaniom, które jednak zbledły, np. siłownia , żyć zgodnie z wiarą i ewentualnie założyć rodzinę. Jednak obecnie bliższa jest mi wizja wyleczenia się – obecne marzenie, przede wszystkim wrócenia do sprawności umysłowej, która jest mi aż nadto potrzebna, więc wszystko jest możliwe!

1-E. Fromm „Psychoanaliza a religia”

 

Ogólnie gratuluję każdemu, kto to przeczyta i życzę powodzenia. Zwykle nie lubiłem psychologii pozytywnej, ale obecnie czuję się, jak się czuję. Wcześniej, jak miałbym doła, to bym poczuł frustrację i zanegował przeczytawszy słowa w stylu: powodzenia, będzie dobrze, trzymaj się itd. Jak chcecie, to można cytować w różnych działach, bo wypowiedź wielowątkowa, tylko nie podpisujcie się swoim imieniem/nikiem (takie moje prawa autorskie).

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Z zaciekawieniem przeczytałam całość. :) Widzę, że jesteś w nieco podobnej sytuacji, co ja, i jak mniemam, zbliżonym wieku.

U mnie z kolei terapia idzie cały czas na tym samym leku (escitalopram), przez pewien czas chodziłam też na psychoterapię, na której dowiedziałam się, że idę w kierunku osobowości schizoidalno-unikająco-schizotypowej. W ciągu roku leczenia nastąpiła duża poprawa, choć po okresie dużego entuzjazmu, że oto moje samopoczucie się poprawiło, mam więcej energii, nie jestem spowolniona, zmienię swoje życie, bardziej zintegruję się z ludźmi, okazało się, że nie było spektakularnych zmian w moim życiu i ogarnęła mnie rezygnacja. Do pewnego stopnia wróciłam do punktu wyjścia. Poza tym źle toleruję zmiany i reaguję na nie dołem, a zmiany zachodzą w życiu cały czas i nie da się ich uniknąć. Obecnie pracuję nad "cieszeniem się tym, co los przyniesie".

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Sam nie wiem... Jedyne, co zaobserwowałem to fakt, że leki SSRI działają jedynie sedatywnie i dają uczucie wyje***ia na wszystko, więc wyższe dawki wywołują jeszcze większe wycofanie, a paroksetyna usypiała. Nie ma znaczenia, czy biorę lek rano, czy wieczorem i swoją szansę upatruje w lekach działających na dopaminę i noradrenalinę, bo nie chcę wegetować, osiadając na minimum. U mnie kwestia pogorszenia pamięci i koncentracji to wina przewlekłego stresu, bez wsparcia od nikogo oraz małej wiary w siebie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ja biorę 15 mg escitalopramu. Jak zaczęłam się nim leczyć, to rzeczywiście dawał mi kopa, nie byłam spowolniona psychoruchowo i miałam mniejsze problemy z koncentracją. Ale mimo wszystko zdarzają się spadki formy spowodowane bieżącymi wydarzeniami. Poza tym teraz już jakoś się przyzwyczaiłam do tego nowego wyższego poziomu energii.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Mam mętlik w głowie i nie wiem co dalej zrobić, bo poza kochającą dziewczynę czuję się pozostawiony sam sobie. Od dzieciństwa dolegają mi problemy natury psychicznej, do końca gimnazjum była to niska samoocena, lękliwość i nadwrażliwość, potem przerodziło się to w coś w rodzaju dystymii z fazami zaostrzeń i tak trwa już 13 lat. Kontakt z psychiatrami i terapeutami mam od jakichś 9 lat, ale wciąż stany depresyjne rzutują na moje życie. Ostatnie 3 semestry studiów robię w 4 lata, i taka jest mniej więcej moja sprawność w większości dziedzin. Gdyby nie orzeczenie o niepełnosprawności, to miałbym problem z pracą i samodzielnym utrzymaniem, zwłaszcza że oprócz psychiki borykam się od liceum borykam się z przewlekłym bólem pleców. Chcę więcej od swojego stanu zdrowia, chcę bardziej korzystać i cieszyć się z życia, a notorycznie wpadam w ruminacje negatywnych myśli, to się dzieje jakoś z automatu i dużo energii mnie kosztuje oddalanie ich od siebie. Ostatnio lekarz mi powiedział, że on tu już nie widzi za wiele pola do manewru jeśli chodzi o leki, pozostawił mnie ze 100mg amisulprydu. Chodzę raz w tygodniu na 2h psychodynamicznej terapii grupowej i też nie widzę jakoś przełożenia na moje życie codzienne. Czy medycyna naprawdę jest bezradna w takich przypadkach? Nie chcę nic mówić, ale wypicie dwóch piwek dużo bardziej mi pomagało niż wszystko co do tej pory dawali mi lekarze, nie mówiąc już o tym jak bardzo niektóre leki wręcz zaszkodziły. To mnie w pewnym stopniu mobilizuje, że pozostało już tylko polegać na sobie, ale z drugiej strony nie chce mi się wierzyć że jestem pozostawiony w takiej sytuacji. Jakość mojego życia jest mizerna i sam pomimo swoich starań nie jestem skuteczny w zmianie swojego życia. Lekarz powiedział , że moja sytuacja to wynik zaburzeń osobowości. Jeśli tak jest, to czy jest na to jakiś wpływ? Czy mogę się na tyle zmienić żeby życie zaczęło mi się układać i żeby odzyskać satysfakcję z istnienia?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jakbym czytał o sobie.Zrobienie czegokolwiek w tym stanie wymaga dużego wysiłku.A to zatrzymanie się w miejscu jest straszne :( .

 

 

Jesli dalej zaglądasz na forum to prosze Cie o kontakt bo mam podobny problem z benzodiapinami i alokoholem. Podam mail paulina.m.adamczyk@wp.pl.

Bardzo chętnie sie dowiem jak sobie radzisz bo brak mi juz pomyśli. Pozdrawiam. Paulina

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jedyne, co zaobserwowałem to fakt, że leki SSRI działają jedynie sedatywnie i dają uczucie wyje***ia na wszystko, więc wyższe dawki wywołują jeszcze większe wycofanie, a paroksetyna usypiała.

Coś w tym jest, o czym piszesz. Farmaceutyki nie leczą, ale łagodzą pewnie nieprzyjemne stany. Obniżają lęk, poprawiają nastrój, "otumaniają" człowieka. Chciałam z nich jak najszybciej wyjść, bo odnoszę wrażenie, że nie pomagają , tylko uzależniają. Uzależniają w ten sposób, że dystymik szuka pomocy w lekach a nie w samym sobie. Poza tym po pewnym czasie stosowania ich, działanie terapeutyczne zmniejsza się i zazwyczaj trzeba spróbować nowych środków poprawy samopoczucia.

Nie próbowałam psychoterapii. Może warto skorzystać z tej formy pomocy? Co prawda psychiatra stwierdził, że mam wysoką świadomość swego problemu i niekoniecznie widzi potrzebę pomocy psychologicznej. Pracuję w zawodzie medycznym. Jakie macie doświadczenia dotyczące psychoterapii? W jakim stopniu pomogła w walce z dystymią? Jaka formę psychoterapii polecacie?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ja chodzę na grupową psychodynamiczną, chociaż wolałbym indywidualną poznawczo-behawioralną, ale z jakichs powodów ze swiecą szukać takiej na NFZ, więc poszedłem na to co jest.

Po latach różnych psychoterapii mam ultra wgląd w siebie, ale nigdy bym sobie nie powiedział, że z tego powodu nie potrzebuję psychoterapii. Z czasem oprócz wglądu i wiedzy na swój temat nabiera się jeszcze czegos, i te same informacje nabierają dla mnie innego znaczenia, zaczynam pielęgnować odpowiednio te sfery psychiki, które w danym czasie wydają się być palące, a to wymaga stałego monitoringu i stymulacji w postaci psychoterapii. Nie podoba mi się w tej psychodynamicznej, że terapeuci są bierni i nie podsuwają prawd, które dawałyby do myslenia, nie mówiąc już o technikach radzenia sobie w sytuacjach problemowych. Jest się zdanym na siebie i swój spryt w poruszaniu się po różnych poziomach incepcji.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ja chodzę na grupową psychodynamiczną, chociaż wolałbym indywidualną poznawczo-behawioralną.

Dzięki Korat. Osobiście wolałabym psychoterapię prywatną i tylko taka wchodzi w grę. Mam swoje lata. Lekarz psychiatra proponował mi na początku terapię 6-tygodniową w oddziale na NFZ. Nie sądzę, aby pracodawca byłby zachwycony "takim" zwolnieniem lekarskim. Współpracownikom też się nie zwierzam z własnych problemów. O kasę nie chodzi, bardziej o wygospodarowanie czasu i o skuteczność terapii.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

A ja wierze tylko w chemię. Przez lata próbowałem znaleźć pomoc w samym sobie ale nie dało to nic. Jedynie przeszedłem długi epizod ciężkiej depresji aż w końcu dorobiłem się lęku napadowego. Jestem spceptycznie nastawiony też do psychoterapii chociaż nie wykluczam, że spróbuje żeby samemu się przekonać. Mój mózg po prostu źle funkcjonuje i żadna rozmowa tego nie naprawi - zwłaszcza jak to ja będę nawijał a terapeuta będzie sobie siedział i się na mnie gapił. Rozmowa nie przyczyni się do odbudowy hipokampa, podwyższenia poziomu dopaminy itp.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Chemia pomaga, ale lepiej pomóc sobie samemu. Wierzę w olbrzymi potencjał , który drzemie w naszym "wnętrzu",, mózgu, jestestwie. Trzeba go tylko skutecznie obudzić. Szukanie rozwiązania problemów w tabletkach szczęścia to krótkowzroczne rozwiązanie. Wydaje mi się, że łatwiej wpaść w uzależnienie od leków niż znaleźć prawdziwe szczęście. Nie chce byś sztucznie szczęśliwa, wesoła, pogodna.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

a jak u was emocje??? i korat sie pojawił kumpluś który może mnie pamięta ze słynnego tematu nic nie czuję....jak zwykle brdzo mądrze i trafnie piszesz chłopie JAKOŚĆ jest jeszcze coś takiego a tu też jestem sceptyczno pesymistyczny na przyszłość z tym dziadostwem w polsce tak jest leki nie pomagają to ma pan zburzenia osobowosći proste i logiczne niby...

 

ja zaczynam terapię dda czy pomoże czy coś da niewiem ale chciałbym kiedyś poczuć satysfakcję i tą JAKOŚĆ życia...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie wiem, co robić, czuję się zrozpaczona, mam wrażenie, że swoją chorobą zarażam najbliższe mi osoby, z niczego nie potrafię się cieszyć i po prostu boję się żyć. Macie też tak, że dystymia wpływa na osoby z Waszej rodziny, Waszych partnerów? Jak dajecie sobie z tym radę? Zawsze tworzyłam szczęśliwy związek, a teraz widzę, jak moja druga połówka co dzień chodzi przygnębiona i podłamana, nie rozmawia ze mną, bo mam wrażenie, że nie chce mnie martwić, a ja nie wiem, co się dzieje, czy to po prostu jego chwilowe obniżenie nastroju (chociaż nigdy takiego nie miewał) czy to po prostu moja wina, bo ja tym swoim całym jęczeniem, lękiem i izolacją sprawiłam, że on czuje się źle. Wypytuję go o to, ale czuję, że to tylko pogarsza sprawę, czuję się nachalna, nie wiem co robić. :(

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witam,

Zacząłem leczenie bupropionem (Wellbutrin) 3 dni temu. Czuję efekty uboczne w postaci wyraźniejszego bicia serca, większej agresji i wczoraj nie mogłem zasnąć do 3.00, gdzie wcześniej potrafiłem pójść spać o 21.00. Mam nadzieję, że to dobry znak i niedługo przyjdą pożądane efekty.

Trzymajcie się :D

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×