Skocz do zawartości
Nerwica.com

Wiara czyni cuda


ashley

Rekomendowane odpowiedzi

Parę miesięcy temu przeżywałem niepokoje egzystencjalne. W ramach determinacji desperacko zakrzyknąłem do Boga z prośbą...nie...z błaganiem o pomoc. Jeszcze tego samego wieczoru trafiłem na tę stronę: http://wniebowstapieni.za.pl/przekazyjezusa/

I bardzo mi ta strona wówczas pomogła.

 

Kiedyś natomiast przeżywałem jeden z najgorszych okresów mojego życia. Leżałem na łóżku i odmawiałem zdrowaśki. W ciągu dnia albo dwóch (nie pamiętam dokładnie) pojawiła się odpowiedź, rozwiązanie, pomoc. Wyszedłem wówczas dzięki temu z najgorszego okresu mojego życia, który trwał ponad 2 miesiące.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Polecam stworzyć sobie jakieś miejsce do modlitwy - obowiązkowo krzyż, jakiś święty obraz + świeca ew. dodatkowo jakieś kadzidło. Niesamowicie jest się modlić przy takim ołtarzyku, szczególnie wieczorem przy zapalonej świecy. :smile:

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

U mnie z Wiarą jest różnie. Jednak zazwyczaj do niej wracam, choć nie przestaję wątpić. Jednak wiem, że taka jest moja droga.

 

Dużo naszych problemów psychicznych i cierpienia bierze się z braku wartości. Wiem to z własnegi doświadczenia. Ostatnio pragnę się ich trzymać i trochę się modlę przed snem. I świadomość tego, co robię i zamierzam robić jest pocieszająca i daję mi nadzieję. Brakuję mi Boga w moim życiu.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Wszystkim doświadczającym silnej wiary w Boga i z Jego łaską łączącym nadzieję na wyzdrowienie, polecam uważną lekturę „Przypowieści o siewcy”. Jest tam między innymi powiedziane: „Bo kto ma, temu będzie dodane, i w nadmiarze mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą nawet to, co ma”.

 

Moja osobista historia, którą opisałem na Forum, ukształtowała mój sposób myślenia tak, że zawsze traktowałem siebie, jako „tego, który nie ma i któremu odbiorą nawet i to”. Nauka udzielona przez Jezusa jasno mówi: gdy jesteś, tak jak ja, tym_który_nie_ma, NIE MOZESZ POZOSTAWAĆ BIERNY, gdyż sama tylko wiara, choćby i najsilniejsza i najgłębsza, nie wystarczy i odbiorą Ci nawet i to, co masz.

 

Dalej Jezus mówi wprost, że tych, którzy „patrząc, nie widzą, i słuchając, nie słyszą ani nie rozumieją” (a więc pozostają biernymi wyznawcami) spotka smutny los z przepowiedni Izajasza. Odsyłam do tekstu źródłowego.

 

Zatem nie pozostawajcie bierni i nie oczekujcie, że Wasze życie zmieni się któregoś pięknego dnia tylko dzięki najsilniejszej nawet wierze w Boskie miłosierdzie. Znam złudną siłę takich przekonań. Karmiłem sie nimi przez lata.

 

Z głebokiej wiary nalezy czerpac energię do DZIAŁANIA, a nie do wegetowania. Przepraszam, nie jest moim celem, by kogoś urazić, ale czytam, co piszą młodzi ludzie w tym wątku. Chcę Wami wstrząsnąc, byście nie popełniali moich błędów, które kosztowały mnie wiele lat schrzanionego życia, gdy karmiłem się pustą, bierną wiarą, że Bóg się zlituje.

 

Dopiero od niedawna wychodze na prostą. Można na Forum znależć mój wpis „Jak obłaskawic nerwice - 3 Kroki”.

 

Znam i inną wersję przytoczonej przypowieści. Występuje w niej nie jeden siewca, a trzech gospodarzy, właścicieli winnic.

 

Plantacja pierwszego gospodarza położona była w słonecznej dolinie, gdzie ziemia była żyzna i wilgotna dzięki spływającym z gór strumieniom. Najmniejsze nawet ziarenko rzucone w ten żyzny grunt, najmniejsza nawet sadzonka winnego krzewu – dawała obfity plon, nie wymagając przy tym od gospodarza dużego wysiłku.

 

Winnica drugiego gospodarza zajmowała południowy stok góry. Żyznej ziemi była tam zaledwie cienka wierzchnia warstwa, bowiem silne górskie wiatry rozwiewały większość próchnicy i resztek organicznych. Było też dużo kamieni i często schodziły lawiny. Brakowało także wody, gdyż strumienie górskie omijały z daleka ten stok. Ale że był to stok nasłoneczniony, to umożliwiał uprawę krzewów winnych, choć wymagało to wiele nakładu cięzkiej pracy. Znacznie cięższej niż w przypadku pierwszego gospodarza, a plony często bywały marne z powodu lawin bądź suszy.

 

Obszar należący do trzeciego gospodarza znajdował sie na stoku północnym. Środkiem przepływał strumień, który w porze wiosennej zalewał błotem otaczające rejony. Było też dużo wielkich górskich głazów spychanych ze szczytów górskich przez lodowiec. Gdyby chcieć tam uprawiać winorośl, plony byłyby mizerne z braku słońca i niskiej żyzności gleby, a nakład pracy ogromny, związany z koniecznością usunięcia głazów skalnych i niezbędną melioracją.

 

Pierwszego roku, na wiosnę, pierwszy gospodarz nasadził nowe sadzonki, przyciął i wzmocnił stare krzewy, dosypał świeżej próchnicy i resztę pozostawił naturze, bedąc pewnym tradycyjnie dobrych zbiorów.

Pod koniec roku sprzedał obfite plony, zbudował piękny dom, ożenił sie z najpiękniejszą (w wersji dla wojujących feministek: z najinteligentniejszą) kobietą w okolicy. Czas płynął mu w szczęsciu i harmonii.

 

Drugi gospodarz słuchał rad swoich przyjaciół:

- wyzbieraj kamienie z pola – mówili,

- wykop głębszą studnię – radzili,

- nawieź więcej próchnicy – przekrzykiwali sie podczas ucztowania w jego skromnym domu.

 

Więc tyrał od rana do wieczora, uparcie i z determinacją. Powtarzał sobie, że „wiara czyni cuda” i że Bóg wyznaczył go do tego właśnie zajęcia. Z tego przekonania czerpał nieludzką siłę, dzieki której wyzbierał kamienie, wykopał głębszą studnię i resztkami sił nawiózł więcej żyznej próchnicy. Ale pod koniec lata, gdy krzewy zaczęly się już giąć pod ciężarem owoców, zeszła lawina kamieni i zniszczyła połowę jego uprawy.

 

Pod koniec roku podupadł na zdrowiu z przemęczenia i poczucia zawodu, że plony ma znacznie mniej obfite niż inni gospodarze, a przecież kosztowało go to tyle wysiłku. Poróżnił się także z przyjaciółmi za to, że mu „źle doradzali”. Jedynie żona trwała przy nim i opiekowała się w trudnym czasie.

 

A żeby zjednać sobie Bożą łaskę, wzniósł na stoku górskim kapliczkę i codzień modlił sie i zapalał świecę wotywną.

 

Zaś trzeci gospodarz nie robił nic, mimo że wiele mądrych głów udzielało mu swoich rad, albo napominało, iż bezczynnością obraża Boga. Lecz on nie słuchał ich. Chodził tylko po własnym polu i rozmyślał.

 

Tak minął rok pierwszy i nastała kolejna wiosna. Pierwszy gospodarz zrobił to samo, co w roku poprzednim i zebrał podobnie obfite. Nie przemęczał się i był zadowolony z życia. Mniej zadowolona była jego piękna i inteligentna żona, gdyż urodziły im się bliźnięta i piękny dom zaczynał być za ciasny.

 

Drugi gospodarz odzyskał siły, zakasał rękawy i z silną wiarą w sercu ruszył w pole. Wyzbierał wszystkie skalne głazy po zeszłorocznej lawinie, nasadził nowe sadzonki innej, droższej ale mniej wymagającej, odmiany winorośli, rozprowadził kanały nawadniające. Każdy dzień upływał mu w trudzie i znoju.

 

W połowie roku, jego żona widząc, że krzewy marnie owocują, zaczęła go namawiać na sprzedaż nieurodzajnego pola, lecz on powtarzał tylko , że „Bóg tak chce”. I dalej wychodził rano w pole i tyrał do zmroku. Latem winnicę nawiedziła plaga szkodników i zniszczyła połowę i tak lichych plonów.

 

Żona gospodarza, nie mogąc już dłużej patrzec na jego daremny wysiłek i nie widząc dla nich wspólnej przyszłości, odeszła od niego, nie czekając nawet aż sprzeda marne plony.

 

„Widocznie musze się jeszcze bardziej starać o łaske Bożą” – pomyślał. Zaczął sie jeszcze żarliwiej modlic i palił więcej świec wotywnych.

 

A trzeci gospodarz nie zrobił nic. No prawie nic. Wystawił tylko ogrodzenie wokół niewielkiego spłachetka swojego pola, tuż nad brzegiem górskiego strumienia. Sąsiedzi pukali się w czoło z politowaniem, że chłop się marnuje, albo postradał zmysły, skoro ogrodził puste pole.

 

I tak minął rok drugi. Kolejnej wiosny... piękna żona odeszła z dwójką dzieci od pierwszego gospodarza, który okazał się za mało przedsiębiorczy, nie potrafił pomnażac i gospodarowac majątkiem, a tylko z roku na rok robił to samo. Najwidoczniej rzeczywiście musiała, prócz urody, dysponowac także i inteligencją.

 

Drugi gospodarz, dzięki – jak sądził – zjednaniu sobie łaski Boga, cieszył sie lepszymi plonami. Nie nawiedziła go zaraza, szkodniki, ani nie zeszła lawina - ot, wyłącznie czysty rachunek prawdopodobieństwa. I choć nakład pracy był równie wielki jak co roku, to czując że ma Boga za sprzymierzeńca, zaczął rozmyślać nad powiększeniem uprawy, czyli dokupieniem ziemi.

 

A trzeci gospodarz... za uczciwą cenę sprzedał drugiemu ten kawałek swojego pola, który pozostawił nieogrodzony. A za otrzymane pieniądze, na skrawku ogrodzonym (tym przy strumieniu), przy użyciu kamieni wyzbieranych z pola przez nowego właściciela i przekazanych za darmo (byle by sie ich tylko pozbyć), wybudował fabryczkę wina.

 

I ożenił się z piękną i inteligentną byłą żoną pierwszego gospodarza, tego mało przedsiębiorczego. Zbudował wystarczający dla całej rodziny dom i w krótkim czasie stał się najbogatszym człowiekiem w okolicy.

 

Tu przypowieśc mogłaby się zakończyć, ale nie...

 

Bogactwo i szczęscie kłuło w oczy. Już po kilku latach podburzeni przez dwóch pierwszych gospodarzy miejscowi plantatorzy winogron wypowiedzieli umowy i przestali dostarczać swoje owoce wytwórcy win. No bo przecież „to przez niego” pierwszy gospodarz stracił przyjaciół i żonę, a drugi na dodatek został przez niego „oszukany”, gdyż sprzedał mu nieurodzajne pole, gdzie w dodatku nie ma słońca, bo to pólnocny stok. Czyli dorobił się na „ich nieszczęsciu”. A jako producent, zbijał przeciez fortunę na owocach trudu i znoju wszystkich okolicznych plantatorów. Woleli oni wysyłać swój towar do innej fabryki wina, oddalonej o 50 kilometrów, gdzie wprawdzie otrzymywali niższą cenę, ale podbudowywali własne ego.

 

Doprowadzony do bankructwa producent z rodziną musiał opuścić zajmowany dom i sprzedać fabryczkę za bezcen (została rozebrana przez nowych właścicieli). Przeniósł się do większego miasta. Został znanym w świecie producentem koniaku.

 

Nazywał się Emmanuel Courvoisier.

 

Gdy zaczynał, był jednym z tych „którzy nie mają”. Jak sądzicie, czy podzielał pogląd tych z Was, którzy swoją przyszłość opierają wyłącznie na nadziei, że „wiara czyni cuda, jeśli się mocno wierzy”?

 

/Wiem, że założycielce wątku nie chodziło konkretnie o wiare w Boga. Jednakże wypowiedzi wielu z Was, młodych, wartościowych ludzi zwróciły sie w kierunku takiej interpretacji. Dlatego zdecydowałem się podzielić osobistymi doświadczeniami. Kiedyś myślałem tak samo jak Wy, młodzi, wartościowi ludzie i pochłonęło to masę lat bezproduktywnego trwania w oczekiwaniu a cud.

 

Dziś żałuę tego zmarnowanego czasu. Dlatego namawiam Was do aktywności, co przecież nie kłóci się z głeboką religijnością. Gdybyście się zastanawiali, jak taka aktywnośc mogłaby wygladac, zerknijcie na moje wpisy./

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Streszczenie Ewangelii - uzdrowienie sługi setnika z Kafarnaum:

"Gdy Jezus skończył przemawiać, podeszli słudzy setnika prosząc, aby Jezus uzdrowił jego sługę. Jezus okazał miłosierdzie i wybrał się do chorego sługi, który w tym czasie był umierający. Setnik wyszedł na spotkanie, mówiąc że nie jest godzien, aby przyjmować pod swym dachem Jezusa, aby tylko słowo rzekł a [sługa] wyzdrowieje. Jezus zdziwił się na taką ogromną wiarę u grzesznika i wiara setnika uzdrowiła jego sługę."

źródło: https://brainly.pl/zadanie/5233839 (w odpowiedziach).

Tak się zastanawiam nad tym, czy mógłbym mieć taką wiarę :bezradny: A Wy, Drodzy Forumowicze, jesteście podobni do setnika z Kafarnaum?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ja w pewnym momencie miałem taką wiarę. Był okres, że czułem się beznadziejnie, byłem w jakimś marazmie. Wierzyłem, że pójście na mszę a szczególnie przyjęcie Komunii mnie uzdrowi z tego paskudnego stanu.

Gdy przyjąłem Komunię, to poczułem się lekko, a gdy wyszedłem z kościoła, to w głowie pojawiła się jakby obca myśl "twoja wiara cię uzdrowiła". Od tamtej pory z każdym dniem mój stan zaczął się radykalnie poprawiać.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Mnie ogólnie wiara negatywnie nakręca. Ogólnie źle na mnie wpływa myślenie o życiu i śmierci (co czynię często). Odbija się to negatywnie na moim funkcjonowaniu, dlatego staram się o tym nie myśleć.
To zrozumiałe, bo z innego tematu wnioskuję, że prawdopodobnie Twoje rozmyślanie ma/miało podłoże nerwicy natręctw. Moim zdaniem prawidłowo robisz, że nie wchodzisz w te kompulsje.

 

Jest to u Ciebie prawdopodobnie egzystencjalne OCD. Mam podobnie (podobne skłonności). Dobrze znasz język angielski?

 

 

[videoyoutube=Vo5TxDRn5ds][/videoyoutube]

 

A tak ogólnie apropos wiary (kolejny kij w mrowisko dzisiaj z mojej strony):

 

 

[videoyoutube=vegGYwIrPLk][/videoyoutube]

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Bylem w niedziele w kosciele , po spowiedzi ksiadz zaprosil mnie na kawe. Poszedlem na spotkanie mimo lękow i trudnosci ale nie zaluje . Poznalem pare osob calkiem sympatycznych ale wytrzymalem tylko godzine z nimi i sie zmylem. Moze w najblizsza niedziele wytrzymam dluzej.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie opuściłem od początku roku ani jednej Niedzieli 8) Przeżywam na nowo zafascynowanie kościołem. Gdzie mam iść jak nie do kościoła? W domu siedzieć i nauczycieli duchowych na Youtubie słuchać? Mogę ich wysłuchać, po przyjściu z kościoła ;) i tak też robię.

Panuje tam zajebista atmosfera, widać dobrze cały przekrój społeczeństwa, dorośli, starcy, dzieci, samotni, pary, całe rodziny, chudzi, grubi, anorektycy, alkoholicy, narkomani, muskularne chłopaki, fit dziewczyny, lokalni przedsiębiorcy, biznesmeni, bezrobotni i wielu innych.

 

Samo przebywanie w takim miejscu sprawia, że lepiej się czuję. Nie rozumiem sensu tej całej ceremonii, czemu niektóre modlitwy na siedząco, inne na stojąco, a jeszcze inne na klęcząco. Niepełnosprawni fizycznie i na wózkach inwalidzkich pierd*lą ten system, cały czas pozostają w jednej pozycji i nikt z tego afery nie robi.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie wszyscy wierzą w Boga lub inaczej Go pojmują niż hierarchia Kościoła.

Niektórzy wierzą w leki i taki mechanizm nazywa się "placebo".

Niektórzy wierzą w leczenie tzw.naturalne np.zioła, chociaż tym wyznawcom natury zawsze mówię,że muchomor sromotnikowy,to też

"produkt" naturalny o marihuanie nie wspomnę.

Wiara czyni cuda.Są znane przypadki wyleczeń z nowotworów złośliwych gdy chorzy wyobrażali sobie,że komórki nowotworowe są "zjadane" przez białe ciałka krwi.

Zostawmy ludziom mającym przecież wolną wolę, w co czy Kogo mają wierzyć.

Pozdrawiam.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×