Skocz do zawartości
Nerwica.com

moja historia, dla szukających ukojenia w śmierci.


Łazarz

Rekomendowane odpowiedzi

Muszę przyznać, że mój styl pisania uległ zmianie. Ketrel, który przyjmowałem( posty do czerwca 2012) powodował u mnie większą pewność siebie i większe zdolności interpersonalne. Z łatwością nawiązywałem kontakty i czułem się odporny i opanowany. Cena jednak była wysoka- zero wspomnień, uczucia terminatora. Ciężko było się uczyć nowych rzeczy, bo ciągle następnego dnia nie pamiętałem co robiłem poprzedniego.

 

A nie brałeś w tym czasie lamileptu? Brałam sam ketrel przez kilka lat i wydaje mi się, że specjalnie źle nie działał na pamięć, mogłam się na nim uczyć i całkiem nieźle mi to szło. Natomiast lamilept mi płucze bańkę, nie pamiętam np. nazwisk znanych osób, a czasem i zapomnę swój numer telefonu.

 

W dużym stopniu się odnajdywałam w tym co piszesz. Najbardziej mnie zaciekawiło to, że napisałeś, że się Twoje samopoczucie zupełnie zmieniło w ciągu godziny. U mnie było podobnie w szpitalu przy eksperymentach z lekami, ze stanu w którym nie miałam siły wstać z łóżka, nie łapałam co się dzieje dookoła, ze spowolnionych myśli czasem szybko przechodziłam w stan prawie normalny, by znowu wpaść w to pierwsze. Trafiłam do szpitala z akatyzją, która była taką udręką, że pomyślałam że jeśli będzie trwać dłużej niż tydzień, to będę się musiała zabić, bo nie da się tego wytrzymać. I nagle po jednej tabletce poczułam ulgę na godzinę, a po kolejnej ten stan się zaczął dalej rozpuszczać, zszedł mi potworny ucisk z głowy, wcześniej miałam wrażenie, że kopie mnie prąd elektryczny, każda minuta trwała wieczność. Zaczęłam się normalnie kontaktować z ludźmi, przez te kilka dni wcześniej byłam jak zranione zwierzę, miotałam się w tę i z powrotem, płakałam, waliłam pięściami w łóżko.

Było też tak, że czułam się pozbawiona emocji, niczym drewno, nie docierały do mnie dźwięki muzyki, nie czułam najmniejszego smaku życia, w związku z czym na nic nie miałam siły (nawet żeby się przejść dookoła budynku) ani żadnej motywacji. I przy kolejnej zmianie leku coś nagle drgnęło, słuchałam w nocy radia, tak z nudów i nagle zauważyłam, że znowu czuję muzykę, to było "whisky bar" doorsów, a ja miałam ochotę tańczyć. Rano lekarze byli w szoku.

Miałam dwa razy taki moment, że myślałam, żeby się zabić. To znaczy właściwie nie myślałam, tylko byłam w takiej udręce, w jakiej nie da się wytrzymać i myśli o unicestwieniu się były reakcją układu nerwowego na ból, która pojawiała się sama, jakby poza mną.

Kiedy mi się udawało wyjść z kryzysów i wrócić do życia, byłam wdzięczna Bogu za to, że mnie z tego wyciągnął i że dal mi tyle ile mogłam wytrzymać (czasem jeden dzień dłużej i już bym przeszła tę granicę). Uczucie wdzięczności było we mnie silne.

Obecnie lekarz leczy mnie na CHAD, mam szybkie zmiany fazy w ciągu dnia (lub jest to stan mieszany). Może te nagłe zmiany kiedyś, podczas pierwszego pobytu w szpitalu, które opisywałam, ujawniały, że mam taką tendencję,

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

fajny wątek, Łazarz dobrze odwzorowałeś stan depresji, który też swego czasu miałem, tylko że ja nie wyszedłem wcale z tego nakręcony na życie. Bardziej towarzyszy mi już przemęczenie tym wszystkim i spłycenie przeżywania. Nie mogę powiedzieć żebym czuł pełną satysfakcję z miejsca w którym się znalazłem.

Co do próby s., to po tym zdarzeniu mam w sobie bunt do świata, byłem opuszczony i wiem że każdy kolejny dzień zawdzięczam tylko sobie. Tego dnia powiedziałem o swoich planach rodzicom, nawet słowem nie poratowali i zostawili mnie samego w domu.

Od tego czasu mam też poczucie, że wszystko co mnie spotyka wcale nie musiało się zdarzyć, bo mogło mnie w ogóle nie być.

Jestem po tym wszystkim z deka na dystansie do wszystkiego i bardzo ważne jest dla mnie przeżycie każdego dnia, ciągle siedzi we mnie że to może być ten ostatni.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witajcie wszelkie czubki, schizolce, depresy, a szczególnie chadowcy!

 

 

Nie pisałem już od dawna, robię to bo dzisiaj jakoś naszła mnie wena. Ten wątek zaczyna się chyba przeradzać nie w temat do dyskusji, a raczej w swego rodzaju blog w którym opisuję co u mnie itp.

Z racji tego, że kiedyś był nawet popularny i sporo osób brało udział w dyskusji z sentymentem raz na jakiś czas do niego wracam.

Oczywiście ludzie, którzy się tu udzielali pewnie los już pognał w różne strony, ząb czasu przegryzł wspomnienia, rotacja oczywiście następuje i ciężko podejrzewać kogokolwiek o to, by pamiętał co tu się działo na forum kilka lat temu.

Jednakże dla nowych bywalców, i może jeszcze jakichś dinozaurów piszę, jeśli komuś się chce zawsze może prześledzić wcześniejsze strony tematu, ale komu by się chciało.

Zniknąłem z tego forum, gdyż po kilku miesiącach stałego pisania tutaj, znudziło mi się to najzwyczajniej i dosyć miałem już wszechogarniającej mnie atmosfery wszelakich chorób psychicznych.

Chciałem zostawić przeszłość w tyle i wrócić do zdrowego życia, trzymając się z dala od wspomnień oraz co przyznam szczerze- toksycznego wpływu innych forumowiczów, którzy w zasadzie tak jak ja się tutaj urzalają nad sobą i piszą o swoich dolegliwościach.

Za kilku dziesiętnym razem uwierzcie, miałem tego po dziurki w nosie, obciążało mnie to i nie pozwalało iść do przodu.

Niestety zrozumiałem, że to forum nie jest tylko dla ludzi, którzy aktualnie zmagają się z chorobą i innych świeżaków. Jest też dla ludzi, których choroba napiętnowała na całe życie, i pomimo tego, że mają remisje, to demony przeszłości nigdy już nie przestaną ich prześladować.

Mogą próbować od nich uciec poprzez wyeliminowanie wszystkiego co przypominało im o traumie jaką przeżyli, ale na dłuższą metę okazuje się, że to w nich siedzi, a raczej stało się ich częścią, tą częścią jest PIĘTNO CZUBKA.

Ja, mimo tego, że nie mam ani depresji, ani manii, to prawie co noc myślę przed zaśnięciem, że nie chce mi się żyć, ale nie chcę też umierać. Wyobrażam sobie, że skaczę z 10 piętra, albo strzelam sobie w łeb. Ot taki nawyk jaki mi pozostał po (po zsumowaniu 2 epizodów) 2 latach i 2 miesiącach choroby, kiedy ciągle o tym myślałem.

Zdrowie wróciło, ale nawyk pozostał.

Kolejna sprawa, to wspomnienia, zdarza mi się po chwili zadumy przypominać sobie jakie to bzdury miałem w głowie w trakcie manii, jakie chore rzeczy myślałem np. że ściga mnie mafia czy policja, że tajni rosyjscy agenci mnie podsłuchują i, że biorę udział w wojnie agentów polskich i rosyjskich. Ogólnie chore jazdy.

Przypominam sobie czasy jak byłem w psychiatryku, jakie brednie mówiłem, przypominam sobie jak gniłem w łóżku nie myjąc się ponad miesiąc. Ogólnie w mojej głowie jest mnóstwo migawek, które do mnie wracają jak bumerang.

I mimo tego, że od ostatniego epizodu upłynęły prawie dwa lata, a od pierwszego aż 6, to po dziś dzień odczuwam skutki tej katastrofy, która mnie spotkała.

Po dziś dzień jestem w plecy z dorosłym życiem, wierzę, że w tym roku jednak w końcu uda mi się obronić licencjat (tak w wieku 28 lat) i znaleźć dobrą pracę oraz żyć jak moi rówieśnicy.

Przeszkodą niestety są leki, amisan i lamitrin.

Odkryłem, że amisan jakoś nie ma wpływu negatywnego na mnie, natomiast lamitrin brany na noc resetuje mi pamięć ( nie ma jak się uczyć), a brany rano nie wpływa na pamięć, ale powoduje ogromną senność i zmęczenie, takie że człowiek dosłownie traci przytomność i dopiero wieczorem wraca do siebie. W międzyczasie na nic nie ma energii i najchętniej nie wstawałby z łóżka tylko spał.

To brzemię muszę dźwigać aż do śmierci, przypomina mi o tym, że mam chad. To brzemię jest też zbawieniem, bo dzięki lekom mam remisję.

 

 

Ogólnie, to myślałem, że z czasem zapomnę co mnie spotkało i nie będzie po tym śladu. A tu gówno. Strategia wypierania nie odniosła na dłuższą metę skutku. Muszę się pogodzić, że już zawsze będę częścią społeczności czubków i jakoś temat depresji/manii będzie się przewijał w moim życiu. Będzie też obecna trauma po tym wszystkim, która raczy mnie zgorzknieniem, które we mnie na dobre wsiąknęło.

 

Co jeszcze mogę napisać?

Stąd mój post, zdałem sobie sprawę, że nie ucieknę od demonów przeszłości, i skoro nie mogę się ich pozbyć, to należy się z nimi zaprzyjaźnić i żyć w zgodzie. Dlatego zdecydowałem, że częściej będę zaglądał na to forum, by użalać się nad sobą, oczekiwać pocieszenia, a w razie chęci łaskawie pocieszać innych czy im jakoś radzić/służyć doświadczeniem psychiatrycznym(spore).

 

Dodam jeszcze refleksję, ludzie naprawdę chorzy tu nie zaglądają, mogą co najwyżej napisać jakiś lakoniczny/szalony post, stąd moja opinia jest taka, że skoro jesteś w stanie sensownie pisać i logicznie/emocjonalnie reagować na to co dzieje się na tym forum, to najprawdopodobniej nie jest z Tobą tak źle. Owszem są wzloty i upadki, ale gardzę ludźmi, którzy choć mogą wyjść z tego szamba jakim są choroby psychiczne, to dobrowolnie się w tym gównie babrają.

 

Miałem takiego znajomego z psychiatryka, i dam sobie rękę uciąć, że ląduje w psychiatryku minimum 2 razy w roku na 8 tygodni nie dlatego, że tego potrzebuje, a dlatego, że lubi tam być, kiedy się nim opiekują, kiedy może żyć swoją chorobą i wszyscy mu współczują jaka to z niego ofiara losu.

Jest to już swojego rodzaju syndrom sztokholmski w wersji psychiatrycznej, kiedy to ludzie nie mogą czy nie chcą już żyć bez choroby, kiedy bycie czubkiem staje się sposobem na życie.

 

Ja babram się w tym szambie, tzn. piszę tutaj, bo chyba muszę, nie potrafię choć bardzo chcę, uwolnić się od traumy choroby jaka mnie dotknęła. Zmieniła mój charakter, postarzyła mnie mentalnie tak do 50tki.

Dlatego potrzebuję przynależeć do grupy innych czubków, którzy mnie rozumieją.

Zaznaczę, że gdybym tylko mógł o tym wszystkim zapomnieć, i wrócić do stanu jak sprzed zachorowania, bez tej skazy, to z pewnością bym tu już nigdy nie zajrzał.

 

Czytanie tych wszystkich wątków, gdzie ludzie opisują swoje cierpienia i dolegliwości, jest według mnie obciążające w dłuższym okresie ekspozycji na nie.

 

Mój obecny problem(w końcu to prawie już blog), to niespełniona potrzeba samorealizacji. Kolejny, to to, że chyba już nigdy nie zaufam kobiecie i nie wpuszczę jej do swego serca, nie odsłonię przed nią miękkiego podbrzusza, kolejny raz przekonałem się, że skutkuje to bardzo głęboką raną, nie do wyleczenia.

Moim zdaniem nie wolna dać opanować się miłości do kobiety, opuszczamy wtedy gardę, one wchodzą nam wtedy do serca i jesteśmy wtedy na ich łasce. Bo mają w ręku nasze serca i mogą z nimi zrobić co chcą, a my nie możemy się bronić ani cokolwiek zrobić.

Owszem, ktoś powie- zaufanie. Tyle, że miłość jest ślepa i zdarza się, że darzymy ją kogoś komu nie można zaufać. Komuś, kto to zaufanie po jakimś czasie notorycznie zaczyna zdradzać i zostajemy wówczas z ręką w nocniku. Bo ta osoba trzyma w garści nasze serce, i choć rozum mówi, że to koniec, to serce niczym wierny pies, który liże rękę, która przed chwilą ją biła, to kocha bezwarunkowo.

 

Bądźmy bardzo ostrożni i przemyślmy 100 razy zanim oddamy komuś nasze serce.

Ja zrozumiałem, że nie jestem w stanie sprawdzić w dana osoba jest godna zaufania i nas nie zrani w przyszłości, i zdecydowałem się nie wpuszczać nikogo. Tak jest o wiele bezpieczniej.

Moim zdaniem lepiej nie kochać i nie być zranionym potem, niż kochać np. 1,5 roku do bólu, by potem mieć złamane serce.

 

To była taka dygresja o sprawach sercowych.

 

Co jeszcze napisać? W zasadzie będę już kończył, piszę już tego posta dobre pół godziny, głównie improwizowałem, miałem po prostu wenę i potrzebę napisania czegoś.

 

Chętnie przeczytam i odpowiem na wasze ewentualne wpisy, jeśli ktoś ma ochotę wtrącić swoje 3 grosze, to serdecznie zapraszam do pisania w tym wątku.

 

Pozdrawiam

Łazarz

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Łazarzu...

Przeczytałam ten niezwykle interesujący wątek i jestem......... przerażona. Przerażona tym, że nie ma nadziei na lepsze życie, że to wszystko ciągle wraca i już nigdy nie będzie normalnie. Ze już zawsze będę psycholem. Choruję na depresję od kilkunastu (albo i więcej) lat, leczę się od 6. Mimo kilku eksperymentów nie trafiłam jeszcze na "swój" lek za to lekarz "zafundował mi" zespół serotoninowy. Nigdy nie miałam manii (a czasem bym chciała :mrgreen: choć na chwilę poczuć się szczęśliwa) za to codziennie, bez względu na to co robię, myślę o śmierci. Przyzwyczaiłam się do niej i czekam na nią jak na zbawienie. Żyję jak zombi z małymi przerwami na remsję. Mam rodzinę, ale stałam się kompletnym odludkiem. Nigdzie nie wychodzę, bo nie mam ochoty spotykać się z nikim, źle się czuję wśród uśmiechniętych ludzi, nie zależy mi na podtrzymywaniu znajomości. I tak sobie jestem, a właściwie... tak mnie nie ma.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witajcie,

 

 

Wcześniej pisałem, że lamotrygina brana na noc resetuje pamięć, a brana rano powoduje niemalże natychmiastową senność na cały dzień.

Próbowałem temu zaradzić manipulując dawkami i porami zażywania jej. Myślałem, że im mniejsza dawka tym mniej będzie usypiała. Dlatego też mimmo, że miałem zalecone 100 mg na dobę, to brałem 50 mg.

I teraz, niemalże po roku stosowania amisan 100 mg i lamitrin 50mg odkryłem, że biorąc amisan na noc, a lamo na dzień nie odczuwam efektów ubocznych.

Haczyk był taki, że przynajmniej w moim przypadku, 100mg mnie nie usypia, a 50 tak. Gdzie tu logika? No czasem tak leki działają.

Jestem z tego powodu bardzo zadowolony, bo brana na dzień lamo, nie powoduje resetowania pamięci i na dodatek mnie nie usypia, a stabilizuje i nie czuję bólu istnienia jaki towarzyszył mi na 50 mg.

Jestem bardziej opanowany i nie odczuwam bezzasadnego lęku ani zgryzoty w sercu.

Oczywiście martwię się o swoje trzewia, bo jestem na lekach od 6 lat i mam nieco podwyższone enzymy wątrobowe, ale kij z tym, pewnie nie pisane jest długie życie, kiedy nie będę już młody prawdopodobnie zaczną mi wysiadać narządy wewnętrzne.

 

 

Monster, zażywanie leków, to u mnie kwestia czystej kalkulacji, bo wiem jakim horrorem była dla mnie roczna depresja. Wiem, jak ciężko mnie z niej wyciągnąć, dlatego też godzę się na mniejsze zło i mniejsze cierpienie.

 

Pozdrawiam

Łazarz

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Stracona100, no niestety raz już wdepnąwszy w to bagno musimy babrać się w nim aż do śmierci. Grunt to odpowiednio dobrane leki i odpowiednia dawka przy zminimalizowaniu efektów ubocznych, bo czasem uboki są prawie tak złe jak sama choroba. Twoje samopoczucie wynika z choroby, percepcja się wtedy zmienia oraz nasze uczucia. Nie da się być wówczas obiektywnym, bo co nam da wmawianie sobie, że to że czuję się źle, to przez chorobę. Co nam to da skoro i tak czujemy ból niezależnie od przyczyny. Jedyne co nam pozostaje, to świadomość, że nasz nastrój wynika nie z jakichś konkretnych przyczyn, tylko z zaburzonej równowagi biochemicznej mózgu. Niestety ten brak równowagi determinuje nasze myślenie i na dłuższą metę nie da się samemu wyciągnąć za włosy z bagna. Demony w końcu wygrywają i myślimy samobójstwie, wiem to, bo często tak mam.

Teraz jak podwoiłem lamotryginę, demony ucichły i nie wbijają mi wideł w serce, ale wiem, że tam są blokowane przez chemię. Taki mam żywot.

Nie poddawaj się, może w końcu trafisz na swoje leki i będzie znośnie.

 

Pozdrawiam

Łazarz

 

P.S.

Zachęcam czytelników do dalszej wymiany myśli.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Właściwie to już umarł. I ja się zmieniłem, nie potrafię już rozmawiać z ludźmi na forum z taką pasją jak kiedyś. Starzeję się i dużo rzeczy już mi się opatrzyło.

A może po prostu lepiej się czujesz i nie potrzebujesz tej "atmosfery świrusów" ;)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witajcie,

 

Od maja jestem na malutkiej dawce lamitrinu. Biorę zaledwie 12.5 oraz 100 mg amisanu. Przy takich dawkach wciąż nie świruję, a na dodatek ustąpiły problemy z pamięcią i sennością od lamotryginy.

Pamiętam jak mi dawali w szpitalu 800 mg amisanu dziennie, pamiętam jak brałem dawki leków, które mnie usypiały i wywoływały amnezję. Po latach, udało mi się dojść do takiej dawki l, która jest jeszcze terapeutyczna i nie wywołuje odczuwalnych skutków ubocznych. Jest to możliwe.

 

Pozdrawiam

Łazarz

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

A ja 4 miesiąc żyję bez leków. Na razie nie jest tak źle, jak sądziłam, że będzie.

Dni mijają jeden za drugim, tak samo bezsensownie jak na prochach ale za to świadomie. Czasem trafi się jakiś lepszy dzień, ale zazwyczaj jest standardowy dół. O śmierci myślę codziennie, ale nie tak intensywnie, by poczynić jakieś kroki w tym kierunku. Żyję sobie powolutku starając się nie wracać do przeszłości i nie myśląc o przyszłości.

Nie jest dobrze, ale mam nadzieję już nigdy nie wrócić do leków.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Stracona100,u mnie odstawienie leków na własną rękę wywołało manię, a potem depresję z której nie wyszedłem przez rok. Rozwaliło mi to życie. Bardzo żałuję tej decyzji, nie wiem jak u Ciebie sytuacja wygląda, ale odstawienie leków conajmniej grozi nawrotem choroby.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

widać w tym wątku, że niektórzy mają lekkie pióro, moje myślenie jest sztywne, ociężałe i trudno mi jest coś napisać.

aktualnie u mnie brak energii, natręctwa, lęki i przygnębienie, właściwie jest to stan przewlekły, nie aż tak silne to jest abym nie wstawał z łóżka ale na tyle, że nie zajmuje się czymś konstruktywnym. nie pamiętam kiedy się szczerze radośnie roześmiałem.

 

dobre momenty nie są tak dobre jak złe są te złe. mam jakąś taką nadzieję, że w pewnym momencie zaczne działać, rano wstane oddam się produktywnemu działaniu wieczorem zmęczony lecz usatysfakcjonowany zasne, i tak dzień w dzień, tylko to by mogło mi pomóc bo czas leci a ja stoje w miejscu, mam poważne braki w wiedzy, umiejętnościach i życiu.

 

ale trudno tak się brać do działania jak mało co wciąga. wciągnęło mnie czytanie tego wątku, jutro może innego, ale to mi życia nie zbuduje.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

wieloraki, grunt, że coś Cię jest w stanie wciągnąć, tego się trzymaj. Nie myśl o budowaniu życia, kiedy zdrowie Ci wysiadło. Przyjdzie na to czas gdy wygrasz z chorobą. Do tej pory rób co możesz z lekarzami i lekami aby dojść do siebie. Nie poddawaj się.

Mi też jest ciężko, wyszedłem ze stadium choroby i jestem na etapie budowania życia. Nie wiem czy dam radę, często mam ochotę wyć do księżyca z samotności i stresu. Przytłacza mnie to życie.

Ale nie poddawajmy się.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Życie nie jest łatwe, ciężko się żyje z brzemieniem choroby. Ciężko się żyje z bólem. Nie wszyscy mogą być szczęśliwi. Rozumiem, że każdy ma jednak swój próg wytrzymałości, zdziwicie się jednak jak silna potrafi być wola życia, nawet wbrew samemu sobie coś nas trzyma na ziemi. Nasz instynkt samozachowawczy działa i chroni nas przed zrobieniem sobie krzywdy. Apeluję o wolę życia wbrew wszystkiemu, bo są sytuacje, kiedy tracisz już nadzieję na lepsze jutro, a w końcu ono przychodzi. Nie jest tak zawsze, ale się to zdarza, mi się to zdarzyło. Nie wiem co będzie ze mną w przyszłości, ale staram się jak mogę by było dobrze.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×