Skocz do zawartości
Nerwica.com

Dystymia leczenie i przebieg Waszej choroby


januszw

Rekomendowane odpowiedzi

Jestem przed 30stka i ciagle walczę. Zmiany na lepsze sa możliwe tylko wszystko tak opornie idzie...stan w dystymii jest nieznośny. To ciągły lek, natłok myśli, analizowanie, poczucie zmęczenia życiem. I wchodzę na te strony, szukając zbawienia, pomocy, ale nie ma złotego środka. I ciagle muszę tak żyć. Poproszę nazwę jednego leku. Nie ma. Nikt nic nie wie. Escitalopram biorę i chyba trochę uspokaja, ale smutek jest w każdej najmniejszej myśli. Jest ktos wsród was kto chciałby ze mną wspólnie cos postanowić? Wstaję późno i marnuję czas. Moze jakaś wspólna motywacja? Trzymajcie się. Poprawy stanu zycze

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Również jestem przed 30 (jak to strasznie brzmi!) i stoję w miejscu. Biorę Seronil ale lekarz każe mi zwiększyć dawkę więc może będę miała więcej energii i chęci ;) teraz nie chce mi się prawie wszystkiego ;) ubrać się, pozmywać, umyć...eee później ;) leki mi pomagają w złych myślach ale dalej brak mi energii. Obecnie nie pracuję i nie chce mi się iść do pracy :/ czuję że mam w sobie dużo talentów mniejszych i większych ale zero wiary w siebie no i energii żeby coś z tym zrobić. Zawsze taki słomiany zapał...ogólnie zaczęłam uważać że kompletnie do niczego się nie nadaję :/:/:/

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jak miałam tak, że nic mi się nie chciało, to jeszcze sobie nabierałam więcej roboty, bo do pewnego stopnia byłam w stanie się przez to rozkręcić. Oczywiście narzekałam, że mi się nie chce, że spać, że zmęczona, ale w sumie funkcjonowałam wtedy dużo lepiej niż np. w wakacje. Wakacje to potrafiła być tragedia. Od lata biorę escitalopram i zdecydowanie dał mi kopa. Na zmęczenie raczej nie narzekam. Ale z nastrojem bywa średnio. Miałam zmniejszać dawkę, ale na razie muszę się z tym wstrzymać. No ale cóż. I tak jest o wiele lepiej niż było. Czasem się zastanawiam jak mogłam tyle lat funkcjonować będąc tak zmęczoną, rozkojarzoną, kiedy miałam generalnie problemy z myśleniem :P Czasem tylko towarzystwa brakuje...

P.S. Też jestem przed 30, a nawet przed 25 ;)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dystymicy, jak odnaleźć w sobie motywację do życia? Chyba już całkowicie zrezygnowałam z siebie, nie widzę sensu w niczym, odczuwam pustkę i niemoc, wszystko jest płytkie. Wycofałam się z kontaktów społecznych, ludzie mnie nie interesują. Mam 24 lata i czuję że nic dobrego mnie nie czeka. Przerwałam studia, bo straciłam zupełnie motywację. Mam problem z podjęciem pracy, z opuszczeniem strefy komfortu jaką jest moje mieszkanie, co wiąże się z koniecznością mierzenia się z rzeczywistością. Swoją aktywność ograniczam do minimum, bo zwyczajnie nie widzę sensu robienia czegokolwiek. Leki chyba jeszcze bardziej pogorszyły sprawę. Jak wyjść z tego okropnego stanu?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Tutaj się chyba nie da znaleźć takiej uniwersalnej rady. Jestem w tym samym wieku. U mnie jest tak, że jak się zawalę robotą, to potrafię się jakoś rozruszać i mam satysfakcję, że nie siedzę bezczynnie. Wtedy, gdy mam więcej wolnego czasu, odechciewa mi się robić czegokolwiek. Biorę escitalopram i on mi dał lepszy napęd, mam mniejsze problemy z koncentracją, ale pozostały problemy z nastrojem. Miewam huśtawki nastroju. Bywa, że w ciągu dnia zmienia mi się nastrój parę razy, o 180 stopni. I myślenie się zmienia. A bywa, że przez ileś dni jest kiepsko, ale bywają dni, że nastrój jest niezły.

To, co mi poprawia nastrój, to spotkanie ze znajomymi. Ale to tylko wtedy, gdy mam napęd w porządku. Bo gdy jestem zmęczona i nie mam siły, to spotkanie z ludźmi potrafi tylko pogorszyć nastrój.

To, co mi jeszcze pomogło, to wizyty u psychologa. A czasem warto wygadać się komuś zaufanemu, kto Cię akceptuje i nie potępia.

Tak, czy inaczej, pomyśl co byłoby w stanie dać Ci jakąś radość i satysfakcję oraz jak to osiągnąć (np. jak się do tego zmotywować, kto ewentualnie byłby w stanie Ci pomóc).

Pozdrawiam :smile:

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Tylko co w przypadku, gdy coś daje radość na kilkanaście minut najwyżej i zaraz całe zainteresowanie tematem pęka jak bańka mydlana? :bezradny: U mnie tak jest cały czas, dostaję takiej leciusieńkiej zajawki i zaraz słoma się spala i za grzyba nie idzie nic więcej wycisnąć z tego wszystkiego.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

mark123, czasem nawet zmiana na gorsze w rezultacie może prowadzić do pozytywnych zmian. Takie dno, od którego można się potem odbić. ;) A ciężko o zmiany na lepsze, jeśli w ogóle nie dopuszcza się do zmian.

Świadomość, że zmiany na gorsze to jedyna droga do późniejszych zmian na lepsze bardzo skutecznie demotywuje mnie do zmian.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Tylko co w przypadku, gdy coś daje radość na kilkanaście minut najwyżej i zaraz całe zainteresowanie tematem pęka jak bańka mydlana? :bezradny: U mnie tak jest cały czas, dostaję takiej leciusieńkiej zajawki i zaraz słoma się spala i za grzyba nie idzie nic więcej wycisnąć z tego wszystkiego.

Wydaje mi się, że bardzo ważna tutaj jest obecność takiej zaufanej osoby, która Cię akceptuje i popycha do przodu. Czasem jest tak, że na nic nie ma się ochoty i staje się okoniem przeciw robieniu czegokolwiek. A taka osoba potrafi trochę popchnąć i pokazać, że są jeszcze rzeczy, które można robić z przyjemnością. A jeśli mimo to, nie ma się na nic ochoty, można z tą osobą po prostu posiedzieć. Albo się wygadać, wyzrzędzić. To też czasem pomaga.

Ale tak jak już pisałam: u każdego jest inaczej i nie ma tu uniwersalnych sposobów ;)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W ramach zadośćuczynienia i dokańczania Jego dzieła, to znaczy dzieła Jezusa Chrystusa, piszę ten post, żeby wiedzieli o nim Ci, którzy Go szukają.

 

 

Poniższe to post, który zamieściłem na Facebooku.

 

Nie chcę tego robić, ale skoro pcha mnie do tego, i wierzę, ufam, że to Duch Święty, to czynię tę powinność.

 

Może być oczywiście tak, że piszę tylko dla siebie, wtedy wstyd sobie przynoszę, ale to już się okaże.

 

Kochani (wliczając tych, którzy myślą, że są niekochani)!

Ojciec Nasz, Bóg Dobry, ściągnął mnie przez swoje sługi do Irlandii, żebym się kurował i powracał do zdrowia. On o nas wszystkich dba. Ci, co mnie znają, wiedzą, że ze zdrowiem specjalnie problemów nie miałem, znaczy się, ze zdrowiem fizycznym.

On jednak zna moje rany, i postanowił, że już czas się ulitować. Zstąpił na mnie, przywrócił mnie do życia. Chce, żebym szedł za Nim.

Po tym ogólnikowym i pompatycznie-religijnym wyznaniu (które jednak jest prawdziwe, przynajmniej według mego obecnego rozeznania), mam nadzieję, że będę w stanie pisać "normalnie" i "do rzeczy".

 

Ojciec Nasz (może znów nieco "wzniośle", ale nic, przeboleje czytelnik) dba o nas. Żeby stało się jawnym moje życie, dla wszystkich aniołów i demonów, dla wszystkich ludzi zawistnych i przychylnych, przed nimi wszystkimi i przed wszystkimi siłami jawnymi i ukrytymi, chcę się dzielić i wystawiać na widok, jak lampę lub świecę na świecznik, na sam środek, by dać świadectwo o Nim.

Mam upodobanie wszystko zachowywać i tłamsić w sobie, ale to do czasu, bo praca nad sobą, którą On dokonuje we mnie, nieco odmienia postawy. I tak teraz piszę, co następuje:

 

Pochodzę z domu, w którym Boga nikt mi nie przedstawił. Był On obecny, ale nikt o Nim nie mówił.

Był czas, kiedy bardzo nabożnie uczestniczyłem w życiu kościoła. Kiedyś jednak ten czas się skończył, a ja, poharatany od lat różnymi kompleksami, rozdartą, rozwiedzioną rodziną, brakiem miłości, która by mnie budowała, brakiem uwagi, która by mnie kształtowała i doprowadziła do właściwego rozwoju w każdej sferze, powiedziałem Panu Bogu: do widzenia. Dziwię się, choć pewnie da się to łatwo uzasadnić, że tak długo trwałem przy Nim w jakimś sensie, bo nikt w domu specjalnie nie rwał się do Niego. Mimo wszystko coś się działo, coś zmieniało się we mnie, i tak, w okolicach czasu po Bierzmowaniu, zupełnie po swojemu, na swój rachunek, a nie dlatego, że "wszyscy to robią", powiedziałem, czując jakby ducha wolności: Panie Boże, jeśli chcesz, żebym w ciebie wierzył, to chcesz, żebym wybrał cię świadomie i dobrowolnie.To był czas, kiedy z niejakim olśnieniem, pamiętam to dobrze, siedziałem na kanapie w pokoju, i sam w ciszy myślałem: czym jest Trójca Święta? czy naprawdę istnieje? Podważałem podstawowe dogmaty wiary, same fundamenty Katolicyzmu. Pamiętam, że to był bardzo niewinny, czysty, dziecięcy stan, kiedy w ciszy pojawiały się we mnie te pytania, kiedy patrzyłem w myślach na to, co dotychczas, może bezmyślnie, może nie do końca wiedząc, z czym mam do czynienia, wielbiłem czy czciłem. Mój umysł poza tym był raczej czysty, pusty, jakby spokojny, a ja przyjmowałem te pytania do siebie, i przynosiły mi one jeszcze więcej jakiejś jasności, jakby otwierał się mój umysł, jakby przynosiły one ze sobą do tego milczącego i cichego umysłu jasność, która go rozświetlała. Takie wrażenia pamiętam z tego dnia, gdy wieczorem siedząc na kanapie patrzyłem w sobie na te pytania.

 

Oczywiście ksiądz mi odradzał takie postępowanie, wchodzenie w takie tereny. Pewnie mówił wtedy, że pewnych rzeczy się nie kwestionuje. Ktoś, kto kocha Boga i Go zna, dobrze czyni, gdy swego brata chce ustrzec przed zbłądzeniem. Ja jednak miałem swoje, i za tym swoim poszedłem. Upadł we mnie Kościół. Byłem sam dla siebie, w swojej "szklanej cebuli", w przezroczystym więzieniu, iluzji szatana. Miałem swoje "szukanie Boga", a raczej "szukanie Prawdy".

 

Trwało to około sześciu lat. Przez ten czas chodziłem do liceum. Moje zranienia, moje bóle i wady ciągle miały się dobrze, kwitły i mutowały. Nie mając żadnego pojęcia, co zrobić ze swoim życiem, nie myśląc, po prostu dając się nieść chwili, prądowi przyjemności, którą na siłę jak najwięcej chciałem utrzymać, bo jak nie ma Boga, to orgia i hedonizm jest może zawsze najwyższym przykazaniem, jedynym sensem życia, jedynym możliwym kierunkiem, do przyjemności, większej, trwalszej, od bólu, od prawdy, od rzeczywistości; i tak było, choć zawsze, albo prawie zawsze, pielęgnowałem i zachowywałem pamięć o swoim bólu, o swoich problemach, i nigdy przenigdy nie chciałem się wyrzec tej pamięci, mojej ostoi, mojego kontaktu z faktami, z tym, co na pewno jest. Musiałem mieć jakieś instynktowne czy naturalne przekonanie, że ten ból jest kompasem, który wskazuje, co jest prawdziwe, a co jest iluzją i bajaniem w obłokach, czy też po prostu chwilową czynnością, która przesłania stan mojej duszy. Nie było w tym nic z sadomasochizmu, po prostu życie pokazywało, że często oszukiwałem siebie i przez to również innych, błądząc po omacku, zamiast osiąść w sobie. Ten ból był równocześnie potrzebą wyleczenia, i tak pokazywał i przypominał, gdzie jestem. Myślałem, że szukam prawdy, ale dopiero później dane mi było poznać, a może tylko sobie przypomnieć, że prawdę to my znamy, ale na swój rachunek lubimy od niej uciec i pobawić się w Boga na swoim małym, kwadratowym podwórku, które nigdy nie było i nie będzie naszym tworem. I tak właśnie, nie mając pojęcia, i nawet specjalnie się tym nie przejmując, ignorowałem sygnały wzywające do dorosłości, zapominałem siebie w pędzie do przyjemności. I przyszło słowo od mojej mamy, która była moim opiekunem, że trzeba iść na studia. I tak wywarła na mnie wpływ, i tak poszedłem na studia. Jak żadne mi nie pasowały, żadne nie "pociągały" mnie, w żadnym mieście na żadnym wydziale, to w "zapadłej dziurze", w najmniej, wydawać by się mogło, prestiżowej szkole, bo w samym Oświęcimiu, zapisałem, a raczej zapisaliśmy mnie, na filologię angielską.

 

To były kolejne trzy lata. Końcówka tego czasu to był istny rock-and-roll. Kwas, zioło, wypad do szamana. Przede wszystkim jednak jeszcze więcej myślenia niczym w niczym, życia w bańce utkanej z piekielnych iluzji uszytych bólem i strachem przed miłością i przebaczeniem.

 

I Pan w Swojej Miłości postanowił, że zakończy te moje godne politowania, żałosne próby doświadczenia "czegoś więcej".

Pan postanowił, że spotkam na chodniku panią Ulę, której córkę spotykałem, i którą również dane mi było zranić, innymi słowy, wymieszać nieco mego bólu z jej własnym; człowiek, który nosi takie okaleczenia i przecież nie może się zmierzyć i sam wyleczyć swego bólu będzie nim dla drugiej osoby. Dokładnie tam, gdzie ma zranienia, dokładnie tam będą jego braki dla drugiej osoby, braki współczucia, braki miłości, braki zrozumienia. Dokładnie w tym samym, czego mu brakuje przez jego historię, zawiedzie drugą osobę.

Pan tak postanowił, że po owych sześciu latach, i po części roku poza dalszą edukacją lub stałą pracą, bo po studiach w wakacje pojechałem do Irlandii, do krewnego znajomej mojej mamy, przepracowałem trzy miesiące, w pewnym sensie straciłem pracę, a w pewnym zrezygnowałem z niej, po czym chciałem się zabić, ale nie wyszło, bo zabrakło sił- po tym czasie, kiedy znalazłem się znów w domu, i znów mama pchnęła mnie do zrobienia czegoś ze swoim życiem, tym razem pod skrzydło psychoterapeutki, spotkałem panią Ulę na chodniku, a w zasadzie ją wypatrzyłem, i chciałem przeprosić, porozmawiać, tym razem być "na czysto", bo znów zacząłem myśleć i rozmawiać z jej córką, i chciałem wpierw przed nią wystąpić, powiedzieć jej o tym, zapytać o zgodę, jak dżentelmen. I to było koniec Kornela bez nadziei, ponieważ pani Ula wyciągnęła kartę nie do przebicia: Jezusa Chrystusa. Pani Ula pokonała we mnie wszelką siłę i przywróciła mi boską bezsilność, powaliła na łopatki resztki oporu i prób samopomocy i samoleczenia. Jak się później pokazywało, nie do końca, ale w rzeczywistości to już był koniec tego żałosnego, bo kompletnie nierealnego tworu "Kornel". I nie było tu miejsca na żal, pretensje czy frustracje towarzyszące przegranej, bo to była wygrana. To było zwycięstwo Boga żywego. I tyle w temacie "oświecenia".

 

Pani Ula zadała mi jedno pytanie: czy wierzysz, że On może cię wyleczyć? Moje serce było już w tym czasie gotowe i wydobyło się ze mnie ciche "tak".

 

Moja dalsza historia to świadectwo Bożej miłości i nieprzerwanego czasu łask i opieki i troszczenia się o mnie, załatwiania dla mnie spraw, rozwiązywania problemów i zaspokajania potrzeb wprzód, zanim jeszcze zdążę o nich pomyśleć.

 

Chwała Panu! Bóg nie umarł, Jezus żyje!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Hmm. Dobrze jest tu wejść i czasem znaleźć nowe posty.

Napiszę coś od siebie.

Życie jednak jest cholernie dziwne. Im dłużej żyję, tym mniej z niego rozumiem. Kiedyś doszłam do wniosku, że człowiek umiera, kiedy jego organizm przestaje rozumieć po co ma dalej żyć.

Ostatnio jest trochę jak podczas burzy na morzu. Raz na fali, raz pod falą. Pośród mieszaniny uczuć, których nie rozumiem, rozdarta i ambiwalentna. I jakaś zmęczona życiem. Rzeczywistość znana, staje się poniekąd obca, własne życie jakieś groteskowe. Jakaś czarna komedia. Nie wiem, czy jestem bardziej jestem wkurzona na cały świat i znajomych, czy może za nimi tęsknię i chciałabym być blisko nich. Chciałoby się płakać, ale jakoś nie wychodzi.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W ramach zadośćuczynienia i dokańczania Jego dzieła, to znaczy dzieła Jezusa Chrystusa, piszę ten post, żeby wiedzieli o nim Ci, którzy Go szukają.....Chwała Panu! Bóg nie umarł, Jezus żyje!

Naginana interpretacja faktów, trącąca sekciarstwem, sodomia, histerią i lobotomią łącznie.

Chcesz się czegoś dowiedzieć, trafia Ci się złotousty prorok.

Weź koleś daj se siana.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

I znowu smutek, rozgoryczenie, złamane serce, zdeptane nadzieje. W jednej chwili. Ot, tak prosto. Łatwiej jest nie mieć nadziei, niż ją utracić. Człowiek się oszukuje, wyobraża sobie nie wiadomo co, zupełnie bezpodstawnie.

Było dobrze i stabilnie. Teraz znów natłok negatywnych myśli i huśtawka. I czuję się sama z tym wszystkim. I niepotrzebna.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Przede wszystkim chciałabym się przywitać i podziękować wszystkim osobom, które podzieliły się tu swoimi historiami. Czytanie tego forum sprawia, że czuję się mniej osamotniona.

 

Moje życie wygląda bardzo podobnie do wielu przedstawionych tu historii. Poczucie, że nie jestem sobą, zmarnowane lata, zmarnowany potencjał, niemożliwość zabrania się za cokolwiek — znam to wszystko.

 

Chciałabym Was zapytać, czy wy również wyćwiczyliście się w tuszowaniu swoich stanów? Ja zawsze staram się uśmiechać, na pytanie co u mnie zawsze odpowiadam w porządku, śmieję się, gdy jestem w grupie, ale w środku czuję się zmęczona i samotna i mam cały czas wrażenie, że coś odgrywam, że to bez sensu. Jestem świetną aktorką. Chciałabym pokazać, co tak naprawdę czuję, ale kiedy już na maksa się staram dać znać, że jest ze mną fatalnie, słyszę co najwyżej "jesteś dzisiaj jakaś osowiała". Wściekam się, gdy słyszę, że ktoś mówi o kimś, że jest to "skryta osoba". Jak ktoś coś dobrze ukrywa to nawet tej skrytości nie widać.

Nie potrafię się przełamać i przestać grać, kłamię rodzinie i znajomym na swój temat, że np. dzisiaj pracowałam, a cały dzień gapiłam się w kompa albo spałam. Wstyd mi.

Mieszkam z przyjaciółką i czuję do niej żal, że tego nie widzi. Mam wrażenie, że mój stan wykracza poza jej zdolność pojmowania. Ona nie znała mnie przedtem i pewnie myśli, że taka moja natura.

 

Na koniec moja obawa: przeczytałam gdzieś, że dystymia jest albo wynikiem działania wadliwej chemii w mózgu albo wynika z psychiki. Tej drugiej odmiany podobno nie daje się leczyć lekami. Byłam na 2 terapiach, za parę dni idę po raz pierwszy do psychiatry. Bardzo się boję, że powie mi, że nic mi nie jest, da skierowanie na terapię i tyle. Że moje poczucie bezsensu to nie choroba, ale błąd myślenia. A ja nie potrafię tego błędu naprawić, chociaż już od tylu lat próbuję.

 

Żaden terapeuta nie stawiał mi diagnozy. Czy to normalne, czy znaczy to tyle co "nic ci nie jest, wydziwiasz?"

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Poczekaj na wizytę u psychiatry i dopiero wyciągnij wnioski. Ja sądzę, że jeśli się zna, to powinien zauważyć problem i ci pomóc.

 

Ogólnie każdy z chorych na depresję zasługuje na Oscara. Nikt nie chce się ujawniać, że ma problemy z obawy przed np. wykorzystaniem tego w trakcie kłótni i tym podobnych sytuacji. U mnie to już standard i każdy tak ma. Najgorsze jest to, że wyjawienie tego faktu nie sprawia, że cokolwiek się zmienia. Pisałem w temacie o konkluzjach, że większe zamieszanie wywołuje oznajmienie, że ma się katar, niż że ma się depresję. Większość ludzi przez takie problemy nie przechodzi, dla nich to typowe dyrdymały wymyślone przez ludzi, którzy mają za dużo czasu i chcą się użalać.

 

Nie wiem, jak to jest z tą chemią czy psychiką, ale u mnie choroba sprawia, że nigdy w życiu nawet nie wybiorę się na leczenie - może dlatego nie można nic z takimi przypadkami zrobić.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

To nie prawda, dystymię da się wyleczyć. 70 procent pacjentów zostaje wyleczonych dzięki farmakoterapii i psychoterapii.

 

Ja od małego miałem problemy z przystosowaniem się do świata. Zawsze miałem wrażenie, że inni mają coś czego ja nie mam więc głównie moje zachowania były podpatrzone u innych - wmawiałem sobie że jak będę zachował się jak inni (mimo że tego nie czuję) będzie ok. Teraz wiem, że to czego mi brakowało to kwestia przeżywania rzeczy, a głównie chodzi o radość. Po prostu nie miałem w sobie tego mechanizmu, albo działał bardzo słabo. Większość czasu czułem się źle albo nic nie czułem albo wszystkie moje 'emocje' wydawały się udawane.

Ja się cieszę że w końcu dowiedziałem się że to może być dystymia - co za ulga! Całe życie nie wiedziałem co mi jest i to mnie przerażało. Czemu nie potrafię się z niczego cieszyć? Docenić swojej rodziny? Dlaczego nie cieszę się ze swoich znajomych? Dlaczego z nikim nie czuję sie związany? Dlaczego nie potrafię prowadzić intymnych relacji i czemu zawsze czuję się wyobcowany? Dlaczego wszystko jest szare i bez sensu? A ta wiadomość tłumaczy to wszystko i daje mi nadzieję że moje życie wygląda tak z powodu nieleczonej choroby psychicznej.

Póki co pracuję nad schematami myślowymi z psychoterapeutką.. i kiedy docieram do sedna sprawy nagle zaczynam rozumieć że nauczyłem się pewnego schematu. Ale istnieją też inne schematy, które umożliwiają cieszenie się z życia. Tylko trzeba się ich nauczyć a przede wszystkim doświadczyć. Dlatego bardziej wierzę w terapię niż w leki, bo to usuwa przyczynę złego samopoczucia - niszczące myślenie.

 

Czemu Truchło nie możesz pójść na leczenie? Jakbyś złamał nogę to byś nie szedł do lekarza? To jest znacznie poważniejsza sprawa niż połamane kości a jednocześnie choroba KTÓRĄ MOŻNA WYLECZYĆ jak każdą inną. Tylko trzeba się nią zająć przy pomocy profesjonalistów.

 

Polecam książkę Alexandra Lowena - Ciało i Depresja. Dzięki niej nauczyłem się płakać i złościć. Uwierzcie mi, po dwudziestu latach nie odczuwania praktycznie żadnych większych emocji to uczucie że jednak żyjesz (i zawsze żyłeś) i masz duużo emocjonalnych zaległości do nadrobienia.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jestem po wizycie. Dostałam seronil i lekarka zaproponowała oddział dzienny. Nie ona pierwsza zasugerowała , że mam przerośnięte ambicje. Czy ktoś też ma taki problem? Obawiam się, że wyzdrowienie w moim przypadku miałoby polegać na wyzbyciu się moich marzeń i tego, co najbardziej w sobie cenię. Jak być szczęśliwym po czymś takim?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

To nie kwestia wyzbycia się marzeń, a raczej nauczenia się wybierać. I uświadomienia sobie, że w życiu nie da się zrobić wszystkiego. Prawda, że często na zaburzenia depresyjne popadają osoby z dużymi ambicjami, czy poddane dużej presji. Przewlekły stres działa destrukcyjnie.

Często miewałam, czy może dalej mam poczucie, że za mało w życiu czasu na zrealizowanie wszystkiego, co bym chciała. No i za mało siły. Często, stając przed wyborem mam wrażenie, że bez względu na podjętą decyzję, będzie to decyzja zła. Nie wiem jak i nie wiem kiedy, ale takie myślenie zaczęło jednak mnie opuszczać. A leczę się od roku.

Co do leczenia: podobno najlepsze wyniki dają leki łącznie z psychoterapią. Antydepresanty nie są co prawda "tabletkami szczęścia", a raczej w optymalnych warunkach "tabletkami braku nieszczęścia". Potrafią dać trochę kopa i stworzyć warunki, aby nad sobą popracować i coś zmienić w swoim życiu. Przede wszystkim trzeba mieć wolę wyzdrowienia. I świadomość, że może to wymagać dużo pracy.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ja już byłam na psychoterapii i mam dobry wgląd w swoje procesy myślowe, ale i tak popadam w ten okropny stan.

Czy to możliwe, że po tygodniu zażywania seronilu już czuję poprawę? Czy to efekt placebo? Z resztą, nie ważne jak, ważne, że działa.

 

Aquila

Ja nie mam problemu z wybraniem celu, ale z tym, że chcę to robić "najlepiej", przez co za każdym razem czuję się jak na egzaminie i to zabiera mi chęć do działania i radość. Po tym przychodzi pustka w głowie, kompletna dezorientacja i niezdolność do odczuwania przyjemności. Problem w tym, że "najlepiej" nie istnieje, więc nawet nie wiem, w co celuję.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×